czwartek, 29 grudnia 2011

Myślenie spiskowe (cz.II)

       Czy teorie spiskowe są niedorzeczne, niemądre, fałszywe? Czy wiara w spiski jest oznaką naiwności, niskiej inteligencji, głupoty? Niekoniecznie. Spiski istnieją naprawdę, spotykamy je wszędzie, zarówno w naszym życiu towarzyskim, jak i na szerszej arenie ludzkich spraw i konfliktów. Powiedzieć, że życie społeczne jest utkane ze spisków to może zbyt mocne, ale bliskie prawdy słowa. Uspokajam: nie znaczy to, że jesteśmy w mocy niewidzialnego Zła. Po prostu ludzie często wybierają wspólne ale skryte działanie jako optymalną, obiecującą strategię, której zresztą niecne zamiary wcale nie muszą towarzyszyć - i zwykle nie towarzyszą: oto, przykładowo, w tajemnicy składamy się i wspólnie kupujemy koledze prezent urodzinowy. Strategię zespołowego, niejawnego działania stosują gangsterzy, policjanci, demokratyczne i niedemokratyczne rządy, terroryści, finansiści, duchowni, handlarze - wszyscy.
      Problem tkwi nie tyle w spiskach, co w manipulacji polegającej na wpojeniu publiczności, że za określonymi zdarzeniami stoi spisek złych ludzi. Manipulacja taka jest nadzwyczaj chętnie stosowana, zapewnia bowiem manipulatorom wiele korzyści: daje wygodne wyjaśnienie ich porażek i klęsk, odwraca uwagę publiczności od prawdziwych przyczyn niekorzystnych zjawisk, dostarcza „kozła ofiarnego” i kieruje społeczną agresję w pożądanym kierunku, daje też manipulatorowi do ręki potężny oręż: „Kto nas krytykuje, jest po stronie spisku”. Teoria spiskowa kreuje niepokój i lęk przed nieznanymi, złowrogimi potęgami ‑ zręczny polityk potrafi taki lęk obrócić ku własnej korzyści, występując w roli jedynego obrońcy dobra przed siłami ciemności.  
       Opisaną wyżej manipulację tym łatwiej stosować, że ludzie nadzwyczaj chętnie przyjmują konspiracyjne objaśnienia rzeczywistości. Za dowód wystarcza im cień pozoru, byle tylko domniemani spiskowcy byli ludźmi złej sławy, tworzyli znienawidzoną grupę, byle tylko można im było przypisać negatywne cechy (np. pazerni finansiści, agentura komunistyczna).
    Skoro jednak, jako się rzekło, spiski są wszechobecne, to znaczy, że niektóre teorie spiskowe są prawdziwe. Powstaje więc pytanie, jak odróżnić spisek realny od tylko wymyślonego? Długo by o tym mówić, dlatego zakończę dwoma jedynie przestrogami. Po pierwsze, nie należy z wszechobecności spisków wnioskować, że można nimi dużo wyjaśnić. Spiski mają z reguły bardzo skromny zamierzony zasięg działania, jeśli zaś chodzi o konspiracje o dalekosiężnych "ambicjach", to historia pokazuje, że marnie one na ogół kończą. Po drugie, zawsze powinno wzbudzić nasze podejrzenia, gdy proponent teorii przedstawia na nią mało dowodów, a ma z niej dużo korzyści.

środa, 21 grudnia 2011

Czy był uzasadniony?

    Od dwudziestu kilku lat zadawane jest corocznie Polakom w okolicach 13. grudnia to samo pytanie: „czy stan wojenny był uzasadniony?”. Największa część Polaków odpowiada „tak”. Chciałbym rzec kilka słów o nieporozumieniach, które wspomniane pytanie łatwo może wywołać.
   W roku 1981 Polska znajdowała się od 36 lat w mocy międzynarodowego ruchu „komunistycznego”, któremu przewodził Związek Radziecki. Rządy w Polsce sprawowały osoby rekrutujące się z grona „komunistów”, zatwierdzone na swoich stanowiskach przez "komunistów" z ZSRR, działające w ścisłym z nimi porozumieniu, czy raczej pod ich ścisłą kontrolą. Tak było od końca II Wojny Światowej, gdy ZSRR zainstalował w Polsce partię „komunistyczną”, swojego odtąd wiernego sojusznika. Nawiasem mówiąc, generał Jaruzelski był co najmniej do roku 1981 wielkim entuzjastą tego stanu rzeczy.
   Wszyscy wiemy, że polscy „komuniści” utrzymywali się przy władzy wyłącznie dzięki stosowaniu przemocy, połączonej z takimi działaniami pomocniczymi jak cenzura prewencyjna, likwidacja wolności sumienia, wolności zrzeszania się, propaganda, fikcyjne „wybory”, itd. Polacy wielokrotnie buntowali się, w różnej zresztą formie, przeciw rządom „komunistów” i ich sprzymierzeńców z ZSRR. W takich przypadkach „komuniści” podejmowali właściwe, adekwatne do zagrożenia, nadzwyczajne działania. Nieraz wystarczyło wyrzucić z pracy konspiratorów, innym razem należało rozpędzić tłum, wtrącić buntowników do więzienia. Czasem konieczne były ostrzejsze środki: wyprowadzenie wojska na ulice, strzelanie do demonstrantów, a nawet wprowadzenie stanu wojennego. Wszystkie te działania były w oczywisty sposób uzasadnione w tym sensie, że gdyby ich „komuniści” nie prowadzili, to rychło straciliby władzę w Polsce. Czy stan wojenny był więc uzasadniony? TAK, ktoś może powiedzieć. Na tej samej zasadzie, trzeba dodać, uzasadnione było stłumienie Powstania Styczniowego przez Rosję, czy Powstania Warszawskiego przez hitlerowców.
    Czytelnik może zaprotestuje w tym miejscu i zauważy, że Polakom odpowiadającym „tak” na tytułowe pytanie nie o to przecież chodzi. Stan wojenny był uzasadniony tym sensie, że było to rozwiązanie może i bolesne, ale najlepsze dla samych Polaków. Dzięki stanowi wojennemu uniknęliśmy wojny domowej i prawie pewnej interwencji ZSRR.
   Skoro przyjmujemy taką wykładnię, to wypada zauważyć, że nie tylko stan wojenny, ale wszystkie inne stosowane przez „komunistów” środki mające na celu utrzymanie reżimu były uzasadnione. Weźmy na przykład wolność słowa: była ona nie do pomyślenia w „komunizmie”. Bez wściekłej, totalitarnej cenzury momentalnie doszłoby w PRL do gigantycznych rozruchów. Gdyby buntu nie udało się stłumić rodzimym „komunistom”, w sukurs przyszłaby interwencja Związku Radzieckiego. Dzięki cenzurze uniknęliśmy tego zła, ergo: cenzura była uzasadniona. A co z wolnością zrzeszania się? No niechby tylko powstała jakaś partia opozycyjna do PZPR, i zaczęła głosić, powiedzmy, hasła gospodarki wolnorynkowej - myślę, że Związek Radziecki nie czekałby ani jednego dnia z interwencją. A więc zniesienie wolności zrzeszeń było uzasadnione? Tak, uzasadnione. Uzasadnione były wszystkie milicyjne środki kontroli, ogłupiająca propaganda, fałszowanie historii, obrzydliwa indoktrynacja, farsa wyborcza, niszczenie ludzi. Wszystko. PRL był cały w pełni uzasadniony. Do takich konkluzji prowadzi ten styl myślenia, który to styl niniejszym piętnuję.
    Zgadzam się całkowicie z tym, że w roku 1981 międzynarodowe konsorcjum „komunistów” nie wyniosłoby się z Polski dobrowolnie. Było zdecydowane utrzymać się przy władzy z użyciem wszelkich środków i metod. Jeśli nie starczyłoby sił „komunistom” polskim, pomocy pewnie udzieliłby im Związek Radziecki, nieważne, czy za ich przyzwoleniem, czy nie. Źródłem popełnianego powszechnie błędu jest rozdzielanie tego, co połączone. Generał Jaruzelski i ZSRR to nie dwaj osobni gracze - to jedna strona barykady. Drugą stroną było polskie społeczeństwo. Z tego powodu, że konsorcjum zła użyło środków raczej łagodniejszych (stan wojenny) niż ostrzejszych (interwencja ZSRR) nie wynika, że jego działania były uzasadnione. To pięknie, że generał Jaruzelski obiecał swoim radzieckim przyjaciołom, że sam się upora z problemem "Solidarności" (również dla Moskwy było to bardzo korzystne rozwiązanie!). To pięknie, że stan wojenny był przeprowadzony humanitarnie, przy minimalizacji liczby ofiar. Nie znaczy to jednak wcale, że był uzasadniony. Gdyby Rosja stłumiła Powstanie Styczniowe starając się ograniczyć liczbę ofiar - czy powiedzielibyśmy, że jej działania były uzasadnione? A gdyby hitlerowcy starali się używać mniej bestialskich metod w Powstaniu Warszawskim, czy powiedzielibyśmy, że stłumienie Powstania było uzasadnione?
            Na pytanie o uzasadnienie stanu wojennego odpowiedzieć należy, że głęboko nieuzasadnione było samo panowanie nad Polską międzynarodowej szajki „komunistów”. Wszystko, co ta szajka robiła w celu utrzymania się przy władzy, nawet gdy próbowała minimalizować wyrządzane przez siebie zło, było nieuzasadnione.

niedziela, 4 grudnia 2011

Myślenie spiskowe (cz. I)

   Polityk PiS, Jacek Kurski, zdemaskował spisek uknuty przez Sikorskiego, Merkel i Tuska, którzy jakoby umówili się co do treści swoich oficjalnych wypowiedzi na temat przyszłości UE. Czy Kurski rzeczywiście przeniknął tajne plany Sikorskiego i innych? Czy ma rację? Może, nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Jedno jest jednak symptomatyczne dla formacji polityczno-religijnej, z której Kurski się wywodzi. Zamiłowanie do myślenia spiskowego, czyli postrzegania rzeczywistości jako wyniku tajemnych knowań złych ludzi. Oto kilka przykładów.
   Polską rządzi „układ” - ogłosił kilka lat temu Jarosław Kaczyński. Układ złożony z biznesmenów, agentów służb specjalnych, nawet gangsterów, chroniony jest przez wpływowych polityków (zgadnijcie których?). Cała III RP jest kontrolowana przez Układ. Po czym poznać, że moloch ów naprawdę istnieje? Otóż Układ jest tak potężny, że nie zostawia żadnych dowodów - i to go właśnie zdradza, bo faktycznie ‑ nie ma żadnych dowodów na istnienie Układu.
  Układ i jemu pokrewne spiski uniemożliwiły Kaczyńskiemu zdobycie władzy w kolejnych wyborach. Według słów Prezesa, wypowiedzianych po którejś z rzędu przegranej, przeszkodziła mu potężna koalicja jednocząca główne moce tego świata (od Urbana do Michnika) w jednym, antypisowskim froncie.
  Partia Kaczyńskiego wespół z medialnym koncernem ojca Rydzyka przeżywają stan permanentnego oblężenia przez zjednoczone, działające ręka w rękę złowrogie siły. Dawnej te siły były nazywane jednoznacznie na antenie „Radia Maryja”, teraz radio to lęka się najwyraźniej oskarżeń o antysemityzm, używając określeń bardziej aluzyjnych bądź niejasnych. Zresztą mówienie o niezidentyfikowanych, wszechmocnych wrogich „siłach” czy „czynnikach” nasila efekt Nieznanego (better the devil you know). Oto dwie próbki publicystyki „Naszego Dziennika” (nazwisk autorów nie wymieniam):

- Panie Profesorze, o co chodzi w najnowszym ataku na Radio Maryja? W czyim interesie jest przeprowadzana ta nagonka?
- Wedle mojej rachuby, to już trzeci wielki atak na Radio Maryja […] najostrzejszy i rzeczywiście zastanawiający. Trzeba w nim odróżnić dwie warstwy. Pierwszą jest zachowanie samego Wałęsy, a drugą skoncentrowany atak mediów, który ono rozpętało. Przypomina się celne określenie księdza biskupa Adama Lepy na temat naszych mediów, że to orkiestra. Z pozoru wielość głosów, ale jak się wsłuchać, to się słyszy, że jest jedna partytura i jedna batuta.

[…] w 2007 r. zostały zaangażowane wszystkie siły, polskie i obce, z zastosowaniem kamuflażu wobec katolików i patriotów i z użyciem złudnych technik, a nawet wielkich kłamstw wyborczych, i w rezultacie PO wygrała wybory. Obecnie jednak, kiedy Platforma urosła w siłę i zaczęła się wyzwalać spod owych nielegalnych czynników, postanowiono ją upokorzyć, a jeśliby odmówiła posłuszeństwa, to nawet rozbić. I teraz dzieje się to na naszych oczach. Rozumiemy, dlaczego polskojęzyczne media zaczynają już po trosze atakować PO i samego Donalda Tuska.

  Zmowa mrocznych potęg, działających zakulisowo, używających mediów, dziennikarzy, polityków w charakterze zaledwie marionetek - to ważny sposób objaśniania rzeczywistości przez media ojca Rydzyka.  Wszystko jest inne niż ci się wydaje. Dziennikarze tylko dla zmylenia publiczności mówią po polsku, naprawdę media nie są wcale polskie (a jakie? domyślam się, że bułgarskie!). Spisek ma wymiar ogólnoświatowy, podlegają mu wszystkie dziedziny życia. Przykładowo: skąd wśród kobiet moda na noszenie strojów typowo męskich, jak spodnie czy marynarki? Oto wyjaśnienie podane na antenie "Radia Maryja" przez osobę z tytułem profesora (nazwisko pomijam). Oni chcą po prostu ograniczyć przyrost naturalny wśród białych ludzi. Zaplanowali to bardzo chytrze: ogłupione kobiety mają ubierać się po męsku, czyli mało seksownie, budzić więc będą w mężczyznach mniejsze pożądanie, co z kolei poskutkuje mniejszą liczbą spłodzonych dzieci. Plan iście szatański! Należałoby oczekiwać, że „Radio Maryja” przeciwstawi się złu i zacznie lansować wśród pań modę bardziej frywolną - ale ojciec Rydzyk nie jest w tym punkcie konsekwentny. (CDN)

czwartek, 10 listopada 2011

Kochajmy się!

[administracja strony ostrzega, że poniższy tekst jest prowokacyjny, tendencyjny i demagogiczny. Nie zaleca się jego czytania]

            Wyobraźmy sobie, że jakiś zewnętrzny, bezstronny obserwator miałby ustalić, którzy posłowie w naszym Sejmie są chrześcijanami, a którzy niechrześcijanami, czyli nihilistami. Jednakże obserwator ów nie miałby w ogóle dostępu do werbalnych deklaracji religijnych poszczególnych osób, ani tego, czy dana osoba chodzi do kościoła, broni krzyża itd. Jedyne dopuszczalne kryterium to zgodność czynów, zachowań, postępków danego posła (posłanki) z normami moralnymi ustanowionymi przez Ewangelie i nauczanie Kościoła.
            Otóż - w moim najgłębszym przekonaniu ‑ poprawne wykonanie takiego zadania przerasta możliwości obserwatora nawet najmądrzejszego, najbystrzejszego, najbardziej wnikliwego ‑  Sokratesa, Einsteina i Sherlocka Holmesa i w jednej osobie. Twierdzę, że posłowie są generalnie nierozróżnialni pod względami, o które chodzi. Nienawiść, złość, fałsz, pycha, umiłowanie mamony itd. itp. jednakowo dotyczą obu stron. Obserwator nasz musiałby popełnić masę strasznych pomyłek. Wyobraźmy sobie na przykład, że zobaczyłby, z jaką inteligentną pomysłowością premier J.Kaczyński uchyla się od podania ręki swojemu przeciwnikowi politycznemu (w kościele!), albo usłyszałby marszałka S.Niesiołowskiego besztającego swoich bliźnich z iście pogańską furią. To muszą być nihiliści - pomyślałby, skreślając obu jednym pociągnięciem pióra ze swojej listy domniemanych chrześcijan.
                Ależ to byłyby fatalne, pożałowania godne pomyłki! Takich jednak błędów - uważam ‑ byłoby znacznie, znacznie więcej. Twierdzę nawet, że trafność odgadnięć obserwatora byłaby równa trafności odgadnięć metodą chybił-trafił.
            To nie dotyczy oczywiście wyłącznie parlamentarzystów. Poważne badania prowadzone pod szyldem psychologii religii dość dobrze potwierdzają tezę, iż jeśli chodzi o stosunek do bliźnich, nie ma istotnych różnic między chrześcijaninem a nihilistą. Różnice sprowadzają się do tego, że jeden spędza godzinę tygodniowo w kościele, modli się i chodzi do spowiedzi, a drugi tego wszystkiego nie czyni.
            Jak powiada prastare porzekadło: skoro nie widać żadnej różnicy, to po co przepłacać? Czy naprawdę warto wieść te wszystkie heroiczne boje i zacięte kampanie o „wartości chrześcijańskie”, te zapamiętałe swary o krzyż w Sejmie? Czy rzeczywiście warto tracić czas na namiętne a jałowe spory o fundamentalne rzekomo różnice, które nikogo nie różnią? Czy warto, żeby posłowie chrześcijańscy ulepszali świat wcielając w życie prawa i zasady, które ich samych nie ulepszyły? 
          Niniejszym proponuję więc podanie sobie rąk, zwarcie szeregów i marsz ku przyszłości w braterskim, chrześcijańsko-nihilistycznym pochodzie.

środa, 2 listopada 2011

Smutek sceptyków

Początek listopada to szczególny czas. Myśli nasze błądzą wokół przemijania, nietrwałości naszego ziemskiego życia, jego marności, bezsensowności, upiornego komizmu naszej egzystencji. Melancholijny nastrój tych dni nie pryska nawet na widok pierwszych bożonarodzeniowych mikołajów na witrynach sklepowych ani na wesołe dźwięki kolęd w reklamach. Dobrą wiadomością byłoby, że życie tutaj na dole to nie wszystko, że możemy się po spodziewać jakiegoś wciąż. Taki właśnie przekaz ma dla nas religia: śmierć jest tylko przejściem do nowego świata, w którym to świecie żyć będziemy następnie po wieki wieków. Perspektywa religijna napełnia ludzi wierzących optymizmem i nadzieją, ale sceptycy - których jest nieliczna mniejszość - uważają, że twierdzenia religii są zbyt słabo uzasadnione, by je zaakceptować. Odrzucają więc przesłanie wiary, skazując się tym samym na smutek i poczucie egzystencjalnej beznadziei. Wydawałoby się, że powinniśmy doradzić sceptykowi, aby stał się on mniej sceptyczny. Może warto byś przyjął, sceptyku - ot tak, sercem ‑ coś, co może i nie jest perfekcyjnie udowodnione, ale przynajmniej rozjaśni twoje pokurczone smutkiem oblicze, a pierś wypełni zdrowym haustem optymizmu?
            Nie tak łatwo jest jednak rozpromienić oblicze sceptyka, nawet gdy swój sceptycyzm odłoży on na bok. Sprawy są bowiem bardziej skomplikowane niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. To tylko pozór i miraż, że mamy wybór między smutną beznadzieją niewiary, a radosną nadzieją wiary. Tak nie jest. Nasz wybór to: smutna beznadzieja niewiary ‑ przerażająca trwoga wiary. Dlaczego? Otóż według religii nasze życie jest tylko próbą, która zakończy się jednym z dwóch wyników: wieczna szczęśliwość LUB wieczne męki. Wszystko byłoby dobrze, gdyby mieć gwarancje, że jakoś nam się uda zdać ten egzamin. A jakie mamy szanse na zaliczenie próby i uniknięcie piekła? Niestety, to jedna wielka niewiadoma. Jeśli brać serio wymagania postawione w Ewangeliach ‑ szanse są naprawdę marne. Kto spędził życie na dorabianiu się i w pogoni za przyjemnostkami w stylu grill+piwko+wesołe tany, zamiast, przykładowo, trwać przy swoich konających z głodu i chorób braciach i siostrach w Afryce, ten nie może chyba spodziewać się cudów, choćby nie wiem ile pacierzy zmówił, w ilu pielgrzymkach uczestniczył, ile na Kościół dawał. Nawet zresztą człowiek w każdym calu święty nie może mieć żadnej pewności, nikt bowiem nie jest w stanie o własnych siłach dostąpić zbawienia ‑ tak przynajmniej głosi najpopularniejsza religia świata, czyli religia rzymsko-katolicka. Do zbawienia jest konieczna łaska. Być może nikt nie otrzyma łaski i wszyscy pójdą do piekła ‑ tak jak kiedyś wszyscy (no, prawie wszyscy) zostali zabici w Potopie i wszyscy (no, prawie wszyscy) zostali naznaczeni grzechem pierworodnym.
            Piekło czy niebo? Perspektywa wzięcia udziału w takiej grze przeraża. Wynik jest nieprzewidywalny, zależny od nieznanych czynników, a stawka niebotycznie (albo jak wolicie: piekielnie) wysoka, bo nieskończona. Piekło może być naszym udziałem. Pamiętajmy, że tu nie chodzi o chwilową dolegliwość, o silny, ale krótkotrwały ból, tu chodzi o wiecznotrwałe męki, płomień, który „parzy a nie niszczy” ‑ przez nieskończony czas. No to ładna mi pociecha ‑ powie sceptyk i oddali się, zasępiony jak zwykle.
           Dlaczego większość ludzi nie martwi się wcale piekłem, a na swoją pozagrobową przyszłość spogląda z ufnością? Odpowiada za to mechanizm psychologiczny zaliczający się do tzw. atrybucji obronnych. Nasze władze poznawcze chronią nas samych przed lękiem czy strachem, zręcznie usuwając z pola świadomości niemiłe fakty, wykrzywiając i fałszując obraz rzeczywistości, każąc błędnie oceniać ryzyko, wręcz zapomnieć o nim. Pojawia się tzw. nieuzasadniony optymizm. Ludzie wierzą, że sprawy tak im się ułożą, że „wszystko będzie dobrze”. U siebie ryzyko zdarzeń takich jak stłuczka czy zawał serca szacują niżej, niż u reszty ludzi. W swojej własnej ocenie ze wszystkim wypadają lepiej niż średnia. Udowodniono, że przyczyną niejednego tragicznego wypadku było bezmyślne podjęcie ryzyka na zasadzie „spokojnie, nic się nie stanie”.
             Nie twierdzę wcale, że moje wynurzenia pomogą komukolwiek rozwiązać ten dylemat, ale warto go jasno postawić i zapytać: która wersja jest lepsza: po śmierci nic - czy po śmierci gra w piekło i niebo? Odpowiedź należy do kryjących się w głębi Twojej psychiki mechanizmów, dyskretnie acz niestrudzenie strzegących Twojego dobrego samopoczucia.

piątek, 28 października 2011

O uzasadnianiu i fanatyzmie

Chcę przedłożyć czytelnikowi do życzliwego rozpatrzenia doktrynę, która, jak się obawiam, może się wydać niesłychanie paradoksalna i wywrotowa. Według tej doktryny jest rzeczą niepożądaną wierzyć jakiemuś twierdzeniu, gdy nie ma żadnej podstawy do przypuszczenia, że jest ono prawdziwe. Muszę naturalnie przyznać, że gdyby takie mniemanie stało się powszechne, przeistoczyłoby zupełnie nasze życie społeczne i nasz ustrój polityczny; ponieważ oba są idealne, musi to być policzone na jego niekorzyść. Zdaję sobie również sprawę z czegoś o wiele ważniejszego, a mianowicie z tego, że wpływałoby ono na zmniejszanie się dochodów wróżbitów, bookmacherów, biskupów i innych ludzi, żyjących z irracjonalnych nadziei tych, którzy nic nie uczynili, aby uzyskać szczęście w życiu na tym lub tamtym świecie

            W słowach powyższych, autorstwa Bertranda Russella (Szkice sceptyczne, tłumaczenie: A. Kurlandzka), zdaje się tkwić spory ładunek przesady. Któryż to normalny człowiek powie: „wierzę w to twierdzenie, pomimo, że nie ma żadnej podstawy do przypuszczeń, że jest ono prawdziwe”. Oczywiście nikt tak nie powie, ani nawet nie pomyśli. Jednak nie znaczy to, że ludzie czasem nie żywią całkiem bezpodstawnej wiary w różne twierdzenia. Dzieje się tak aż nazbyt często. Po prostu ludzie nie zastanawiają się nad uzasadnianiem własnych przekonań. Nie zadają sobie pytania „skąd właściwie wiadomo, że…?” przyjmując poglądy bezrefleksyjnie, akceptując automatycznie obiegowe mniemania, ulegając emocjom, pragnieniom i różnym irracjonalnym impulsom. Reszty dopełnia autoindoktrynacja, o której pisałem 14. bm.
            Największą zgrozę budzi nie to, że ludzie mało dbają o jakość swoich opinii, ale że potwornie okrutne czyny niektórych mają tak często za jedyną podstawę poglądy tak żałośnie nędznie ugruntowane. Dawne traktowanie „czarownic” jest tego smutną ilustracją. Inkwizytor uważał, że zeznania kobiety wymuszone bestialskimi torturami są wystarczającym dowodem, że latała ona na miotle i kopulowała z diabłem. Wystarczającym do tego, by kobietę spalić żywcem na stosie. Nie mógłbym chyba powstrzymać uczucia ponurej satysfakcji, gdyby logikę inkwizytora zastosować do niego samego i rozpalonymi katowskimi obcęgami wydobyć z niego „prawdę” o jego własnych lotach na miotle i miłosnych igraszkach z czartem.
            Istotnym rysem fanatyzmu jest rozdźwięk między radykalizmem działania a jakością uzasadnienia poglądu, na którym to działanie jest oparte. Fanatyk jest zdolny do poświęcenia majątku, wolności, zdrowia, życia ludzi w imię poglądów, które nie wytrzymują prostego pytania „a skąd wiadomo, że…?”. Jest tak przejęty i oczarowany swoimi zbawiennymi dla ludzkości „prawdami”, że nie przychodzi mu do głowy uczciwie zastanowić się, czy owe „prawdy” są na tyle prawdopodobne, by podejmować ryzyko radykalnych działań. Przykładem zbrodniczego fanatyka jest Lenin, który poświęcił życie milionów Rosjan w imię świetlanej przyszłości ludzkości, gwarantowanej jakoby przez teorię komunizmu. Teoria ta stanowiła w istocie zbiór luźnych sloganów, frazesów i kontrowersyjnych, niczym nie popartych twierdzeń. Poglądy ekonomiczne Lenina nie zyskały jednomyślnego poparcia ekspertów nawet tej samej linii politycznej co on. Istniało poza tym wiele danych empirycznych przeciwko możliwości zbudowania społeczeństwa komunistycznego. Nie przeszkodziło to jednak Leninowi w bezwzględnym wcielaniu w życie zasad, które przyprawiły o śmierć głodową miliony ludzi.

niedziela, 16 października 2011

Krzyż

 Kto chce usunąć krzyż, ten chce swoją ideologię nienawiści postawić na tym miejscu.
            Autorem tych mocnych słów jest arcybiskup Józef Michalik. Oznaczają one, że wszyscy ludzie domagający się usunięcia krzyża (z sali Sejmu) wyznają ideologię nienawiści, którą to ideologią pragną zastąpić krzyż (czyli, domyślamy się, chrześcijański system wartości, przekonań itp.). Jeśli Arcybiskup wypowiedział te słowa odpowiedzialnie, to zapewne tylko dlatego, że są one czymś uzasadnione, że dysponuje On jakimiś danymi potwierdzającymi wypowiedzianą publicznie opinię. Stanowisko i pozycja, którą zajmuje, powstrzymują Go zapewne przed wypowiadaniem bardzo poważnych twierdzeń nie posiadających należytego uzasadnienia, nie mówiąc już o twierdzeniach wziętych z sufitu.
            Domyślamy się, że na zlecenie Kościoła przeprowadzono niezależne badania socjologiczne na odpowiednio dobranej próbie. Zadano respondentom pytania w rodzaju:
            (a) czy jesteś za usunięciem krzyża?
            (b) czy chciałbyś swoją ideologię postawić na miejscu krzyża?
            (c) czy Twoja ideologia jest ideologią nienawiści?
oczywiście - żartuję. Pytania (c) żaden doświadczony badacz by nie zadał, bo któż to uważa swoją ideologię za ideologię nienawiści? Pytanie (b) też nie jest dobrze dobrane, bo każdy uważa swoje poglądy po prostu za obicie prawdy, a nie jakąś „ideologię”. Na szczęście w metodologii badań socjologicznych mamy bardzo chytre metody wyciągania informacji od respondentów w taki sposób, że ci nie mają nawet pojęcia, że zdradzają swoje prawdziwe pozycje. Na pewno zastosowano tu takie metody. Na pewno też rozwiązano inny problem, związany z doprecyzowaniem kryteriów odróżniających ideologię nienawiści od ideologii, która taką nie jest. Termin „ideologia nienawiści” jest bowiem szatańsko nieostry i nacechowany subiektywnością. Proszę, jak ciężko trzeba było się napracować, żeby hierarcha mógł odpowiedzialnie wygłosić jedną opinię!
            Gdyby takich badań jednak nie przeprowadzono? Cóż, należałoby uznać, że wypowiedź Arcybiskupa nie ma na celu konstatacji prawdziwego stanu rzeczy. Że jego cel jest inny. Że wypowiedź jest elementem budowania ideologii. W żadnej ideologii, jak wiadomo, nie chodzi o prawdę, ale pozyskanie popleczników, ich utrzymanie i sterowanie nimi. Wypowiedź Arcybiskupa to - między innymi - ideologiczna dyspozycja skierowana do swojego stronnictwa: „pamiętajcie - ci, którzy są przeciw nam, to ohydni nienawistnicy - wszyscy! Nie ma z nimi dialogu, nie ma debaty, to jedno wcielone zło”. Ideologia nienawiści? Cóż, to pojęcie bardzo nieostre.

sobota, 15 października 2011

FAQ

Wśród pytań zadawanych mi przez p.t. Czytelników niektóre powtarzają się tak często, że pozwolę sobie odpowiedzieć w tym poście na dziesięć najpopularniejszych:

Pytanie 1: Czym jest logika?
Odpowiedź: Logika to szlachetna i zbawienna sztuka logicznego myślenia.

Pytanie 2: Czy świat jest logiczny?
Odpowiedź: To zależy od ilości wypitego alkoholu.

Pytanie 3: Czy logikowi wolno popadać w sprzeczność?
Odpowiedź: I tak, i nie.

Pytanie 4: Która logika jest lepsza: męska, czy kobieca?
Odpowiedź: I owszem.

Pytanie 5: Kto ma rację: wierzący, czy niewierzący?
Odpowiedź: Wierzący, ale niewierzący też mają sporo racji.

Pytanie 6: W jakim celu zakłada się stacje ornitologiczne?
Odpowiedź: Sama logika nakazuje zakładać takie stacje.

Pytanie 7: Jak odróżnić prawdę od nieprawdy?
Odpowiedź: Jest wiele odpowiedzi na to pytanie, ale nie wiadomo, jak odróżnić te prawdziwe od nieprawdziwych.

Pytanie 8: Czy rzeczywiście logicy są tak nieomylni, za jakich pragnęliby uchodzić?
Odpowiedź: O ile się nie mylę - tak.

Pytanie 9: Jak nazywa się druga figura kadryla?
Odpowiedź: „Widelec”, „puk-puk” albo jakoś inaczej.

Pytanie 10: Jakie marzenia mają logicy?
Odpowiedź: Marzą o lepiej płatnym zawodzie.

piątek, 14 października 2011

Autoindoktrynacja

            Jakże często w różnego rodzaju dyskusjach, na przykład na różnych forach internetowych, spotykam się z zarzutami w rodzaju „mówisz tak, bo jesteś zindoktrynowany” albo „dałeś się omamić propagandzie tych…”. Autorzy takich oskarżeń nie chcą mi wyjaśnić, w jaki sposób oni sami szczęśliwie uniknęli indoktrynacji, a ich myśl pozostała czysta, niezmącona wpływem jakiejkolwiek propagandy. Zostawiając na boku pytanie o zasięg i rozmiary zjawiska manipulacyjnego urabiania poglądów, twierdzę, że większość ludzi jest bardzo skutecznie indoktrynowana, albowiem większość ludzi indoktrynuje sama siebie. Zachowuje się tak, jakby zupełnie nie zależało jej na prawdzie, a jedynie na podtrzymaniu za wszelką cenę swoich aktualnych poglądów, często poglądów po prostu miłych i wygodnych, skrojonych na miarę osobistego interesu i upodobań. Autoindoktrynacja - tak można nazwać to zjawisko. Osobnik, który wstąpił na ścieżkę autoindoktrynacji postępuje tak, by swoje przekonania jedynie potwierdzać, by wszelkimi sposobami chronić je przed zmianą, by nawet nie zetknąć się z jakimiś kłopotliwymi argumentami czy informacjami. Irytuje go sama myśl o poważnym zastanowieniu się nad niewygodnymi dla siebie opiniami. Czyta tylko tych autorów, którzy jeszcze raz zapewnią go, że słuszność jest po jego stronie. Jeśli sięga po gazetę, to tylko taką, o której z góry wie, że dostarczy mu wyłącznie informacji zgodnych z jego poglądami. Zmienia kanał telewizora widząc na ekranie twarz osoby, z którą się nie zgadza. Opinie wymienia wyłącznie z ludźmi tej samej opcji, w ciepłej, budującej atmosferze zgody i wzajemnego zrozumienia. Jeśli nawet przypadkiem natknie się na niewygodne dane, to stara się o nich jak najszybciej zapomnieć, zlekceważyć albo też z góry przyjmuje, że są fałszywe, zmanipulowane. Jedna z prostszych taktyk autoindoktrynacji polega na oskarżaniu innych o to, że są zindoktrynowani, zdemoralizowani, małego rozumu, pozbawieni dobrej woli. „Rozbieżność między opiniami bierze się stąd” - myśli osobnik samoindoktrynujący się ‑ „że mój przeciwnik jest głupcem, a ja nie”. Dzięki temu nie musi zaprzątać sobie głowy głupimi argumentami przeciwnika, nie musi ich roztrząsać i odpowiadać na nie. Sama zresztą myśl o czymś takim napełnia go odrazą. Domaga się szacunku dla swoich poglądów i atak na nie uważa za niewybredny atak na swoją osobę. Dlatego nie ma on przeciwników ideowych, ale raczej ideowych wrogów.
            Czy rzeczywiście większość ludzi to ofiary autoindoktrynacji? Istnieją poważne dane dostarczone przez psychologię społeczną świadczące o tym, że wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, jesteśmy podatni na tę przypadłość. Sama natura wyposażyła bowiem człowieka w mechanizmy psychologiczne „chroniące” go przed wpływem informacji niezgodnych z jego mniemaniami. Ów - niezależnie od swojej woli - takie informacje źle zapamiętuje, czuje instynktowną niechęć do zapoznawania się z nimi, a jeśli już dotrą one do jego świadomości, to interpretuje je w sposób opaczny. Mamy głęboko zakodowane skłonności do tendencyjnej obróbki informacji w taki sposób, by nie zaprzeczyć swoim wcześniejszym przekonaniom. Bardzo charakterystyczny jest wszechobecny błąd zwany po angielsku confirmation bias, polegający na uwzględnianiu w rozumowaniu tylko tych danych, które potwierdzają badaną hipotezę, przy jednoczesnym ignorowaniu danych z nią niespójnych.
            Wygląda na to, że bezinteresowny miłośnik prawdy staje w obliczu nieuchronnej konfrontacji z samą ludzką naturą. Musi zmagać się ze swoimi wrodzonymi skłonnościami: jego własna psychika odwodzi go od chęci poznania prawdy, a nawet aktywnie mu przeszkadza. Jak temu przeciwdziałać? Czy jest to w ogóle możliwe? To temat na kiedy indziej.

poniedziałek, 3 października 2011

Matoł

   "Matoł" - epitet, który nabrał ostatnio jednoznacznie pozytywnych skojarzeń. Chodzi o piękną walkę o wolność słowa, podjętą przez młodych ludzi o gorących sercach - bandytów stadionowych. Totalitarny reżim Tuska prześladuje bestialsko ludzi tylko za to, że na urzędującego premiera wołają "Ty matole". To zamach na wolność słowa, a bez wolności słowa kibol żyć nie umie. Mamy nadzieję, że cały świat przestępczy weźmie przykład z bandytów stadionowych i włączy się w walkę o elementarne prawa człowieka. Gwałciciele zaczną walczyć o wolność sumienia, handlarze narkotyków o równouprawnienie kobiet, złodzieje bronić będą  wolności badań naukowych. Oby tak się stało, a wtedy - drżyjcie tyrani!

Gdyby...

   Gdyby nie było na świecie broni, nie byłoby też wojen. Nieraz już zetknąłem się z takim twierdzeniem wypowiadanym przez apodyktycznych pacyfistów. Na pozór to oczywiste i logiczne: wojny wymagają broni, jeśli jej zabraknie, rozgoryczeni żołnierze rozejdą się do domów. Mnie się jednak wydaje całkiem prawdopodobne, że gdyby na świecie nie było broni, to błyskawicznie by ją wyprodukowano i porozdawano uszczęśliwionym żołnierzom! 
   W istocie rzeczy nikt nie wie, co by było, gdyby nie było na świecie broni. Przecież jej brak musiałby być spowodowany czymś. Czym? To rzecz wyobraźni. Podsuwam różne wizje: UFO odebrało ludzkości wszelką broń. Albo: broń została pożarta przez jakiś szczep bakterii „broniulubnych”. Albo ‑ posuwam się w swoich fantazjach do granic absurdu ‑ ludzie zapragnęli żyć w braterstwie i pokoju. Każda z tych przyczyn spowodowałaby zapewne zniknięcie broni, ale po pierwsze, sama byłaby czegoś wynikiem, a po drugie, wywołała by jakieś skutki, które mogłyby być bardziej przykre od samych wojen. Raczej nie chciałbym, żeby UFO po długiej i wyniszczającej „wojnie światów” ograbiło nas z broni. Co jeszcze zeżrą bakterie „broniolubne”, oprócz karabinów, armat i prochu? Jeśli natomiast nastąpi owa czarowna przemiana serc ludzkich, to pod wpływem czego? Czy ten sam czynnik, który stłumi naszą agresję, nie pozbawi nas aby czegoś innego, ważnego, niezbędnego do przetrwania? Przedsiębiorczości, pomysłowości, chęci do życia? Któż to może wiedzieć…    
   Przechodząc do morału: kiedy wypowiadamy jedno małe słówko „gdyby”, wkraczamy do świata równoległego, który jest dla nas światem nieznanym. Jeśli różni się on nieznacznie od naszego świata, to możemy zaryzykować jakieś domysły na temat „co by było, gdyby”. Z grubsza wiadomo, co by było, gdyby benzyna zdrożała o 10 groszy. Ale na pytanie, co by było, gdyby mężczyźni rodzili dzieci, nie ma dobrej odpowiedzi.
   Jak na złość, pytania o „gdyby” należą do najbardziej pasjonujących. Co by było, gdyby Hitler zginął w zamachu przed rokiem 1939? Co by było, gdyby nie było żadnych religii? Co by było, gdyby nie wymarły dinozaury? Ech, gdyby to wiedzieć…

niedziela, 2 października 2011

Wybory!

Już wiem, jak głosować! Dowiedziałem się wczoraj, że jest partia, która opowiada się za Polską silną, bezpieczną i liczącą się na arenie międzynarodowej! Od razu pomyślałem: o to właśnie chodzi! Czy mój kraj miałby być słaby? Pomiatany przez innych? Nigdy! Polska ma być silna i szanowana przez inne kraje.
W dodatku oni pragną - i to mnie najbardziej ujęło - by Polska była krajem nowoczesnym i zasobnym, a my Polacy ludźmi zamożnymi, co nam się zresztą słusznie należy. Po namyśle - krótkim, ale dość intensywnym - doszedłem do wniosku, że to jest właśnie sedno sprawy. Polska biedna? zacofana? nie - to nie dla mnie, wykluczone. Ja niestety wybieram dobrobyt - jestem patriotą, a to do czegoś zobowiązuje. 
Może trochę mi brakuje tego, by moja partia pragnęła, żeby Polacy żyli długo i szczęśliwie oraz cieszyli się żelaznym zdrowiem. I żeby Polacy mieli wzięcie u Polek, i na odwrót. Aha, i żeby nie było kaca.

czwartek, 29 września 2011

Totolotek - jak wygrać z pokusą grania?

Temat gier hazardowych wywołany został ostatnio w mediach przez dwie poważne kumulacje w totolotku. Nie gram w tę grę, nie przekonuje mnie argument przecież jacyś ludzie jednak wygrywają! Ja wiem, że ktoś wygra, ale co z tego, skoro tym „ktosiem” nie będę ja!
            Niżej podaję kilka wyliczeń okropnie zniechęcających do grania w totolotka.
Przypuśćmy, że codziennie odbywa się losowanie toto-lotka (6 spośród 49 liczb) i codziennie wysyłasz 10 kuponów (10 typowań). Twoje szanse na trafienie „szóstki” są rzecz jasna największe wtedy, gdy na każdym z tych kuponów skreślisz inny zestaw liczb - i takie też czynię założenie w obliczeniach. Nadmieniam, że nie ma najmniejszego znaczenia, czy wysyłasz ciągle te same liczby, czy też je zmieniasz z losowania na losowanie.
Czy wiesz, jakie masz szanse, że na powyższych zasadach trafisz „szóstkę” w ciągu 1 roku?
Odpowiedź: ok. 0,0003.
A w ciągu 10 lat? Ok. 0,003.
A w ciągu 100 lat? Ok. 0,026.
Ile lat trzeba by grać, żeby podnieść swoje szanse do 50%? Ok. 2 600 lat.
A 99%? Ok. 17 500 lat.
Ile trzeba lat, żeby mieć pewność wygranej? Oczywiście potrzebna byłaby wieczność!
            I ostatnie pytanie. Po ilu przeciętnie latach ludzie grający w wyżej opisany sposób trafialiby „szóstkę”? Odpowiedź: przeciętnie na trafienie „szóstki” czekałoby się ok. 3 800 lat.

O naturze kobiety

   Jak dobrze wiadomo, kobiety są z natury gorsze od mężczyzn. Wynika to jasno z faktu, że podstępna Ewa namówiła dobrodusznego Adama do zjedzenia zakazanego owocu.
Z tym bardzo starym i szacownym argumentem mamy kłopot, panowie seksiści. Po pierwsze, Ewa wcale nie nakłaniała Adama do zjedzenia fatalnego jabłka, ona mu go tylko podała.
    Zerwała owoc […] skosztowała i dała swojemu mężowi, który był z nią: a on go zjadł.  
  Adama nie trzeba było wcale namawiać ‑ wziął owoc bez słowa i bezmyślnie skonsumował. A co z Ewą? Nad Ewą, mili moi, sam Szatan musiał pracować. Ktoś powie, że niewiasta wykazała się karygodną płochością ulegając namowom Złego. Na pewno? A skąd miała niby wiedzieć, że gadającym wężom się nie ufa? Dlaczego miałaby zaufać raczej Przedwiecznemu? Wprawdzie Jahwe przedstawił się jako ktoś nieomylny i prawdomówny, ale może wąż także przypisał sobie te piękne przymioty? Byłby głupi, gdyby tego nie zrobił! Ewa miała więc do wyboru dwie opinie dwóch równie wiarygodnych oponentów. Jej decyzja, być może nie do końca przemyślana, nie była wszakże wynikiem słabego charakteru czy moralnej degrengolady.
            Drugi problem jest taki. Przypuśćmy, że Ewa naprawdę była zepsuta i zła. Czy te cechy są aby dziedziczne? A jeśli nawet, to czy przenoszą się tylko na piękniejszą część rodzaju ludzkiego, nie imając się wcale drugiej połowy? Przecież synowie mają po matkach tyle samo genów, co po ojcach, czyli połowę. Amen.

środa, 28 września 2011

To jest mój pierwszy raz!

Po raz pierwszy w życiu piszę post w swoim własnym blogu, wchodząc tym samym do elitarnego klubu bloggerów. Zamierzam pisać o tym, co wszyscy, czyli o tym co mnie dziwi, irytuje, cieszy, niepokoi, wytrąca z równowagi itd.  Blog daje, jak sądzę, możliwość wyładowania agresji naszej powszedniej, ale z tej możliwości nie zamierzam korzystać (no chyba, że...). Szczególnie zależy mi na proponowaniu diagnoz i ocen formułowanych z punktu widzenia dziedziny, w której się specjalizuję, czyli logiki praktycznej. Interesuje mnie  sposób, w jaki ludzie uzasadniają swoje poglądy, czyli jak argumentują. Krytyka, wskazywanie mocnych i słabych stron argumentacji, to coś, co bardzo lubię robić.
Uważam, że ludzie mają prawo do własnych poglądów, ale nie mają prawa domagać się szacunku dla tych poglądów. Nie szanuję żadnych poglądów (również swoich) - szanuję prawdę. Logika pomaga do tej prawdy się zbliżyć, ale pod warunkiem, że będziemy gotowi na wyrzeczenie się błędnie uzasadnionych opinii, nawet tych, do których jesteśmy bardzo przywiązani. To bardzo trudne zadanie, jak dobrze wiedzą  psychologowie społeczni. Sprawy tego świata są tak osobliwie ułożone, że fałsz jest łatwy, miły, układny, pokrzepiający  i ma świetną o tobie opinię, prawda jest trudna, niesympatyczna, boli i lubi odebrać resztkę nadziei. Ale o tych sprawach jeszcze w następnych postach.
Na zakończenie pragnę gorąco polecić Państwu znakomity blog Krzysztofa Wieczorka Erystyka na co dzień (http://erystyka.blox.pl). To wyśmienita szkoła logicznego myślenia.