czwartek, 3 lipca 2014

Iluzje prawa naturalnego. Część II

Arystoteles to jeden największych mędrców wszystkich czasów. Był on zdania, że niewolnictwo jest zgodne z prawem naturalnym. My raczej nie podzielamy tego mniemania, ale i nie sądzimy też, by Arystoteles był człowiekiem o zdeformowanym sumieniu. Po prostu - jak każdy człowiek był dzieckiem swojej epoki. Wychowano go w społeczeństwie, w którym posiadanie niewolników było czymś tak oczywistym i niekwestionowalnym, jak dla nas posiadanie psa czy kota. Czyż nie wydaje nam się doskonale zgodne z prawem natury, by człowiek posiadał psa? 
A o oto inny przykład. Kościół całe wieki głosił, że mocą prawa naturalnego kobieta nie jest równa mężczyźnie a więc np. żona winna jest posłuszeństwo mężowi. Tu również z łatwością odgadniemy, co było powodem powstania tego poglądu, z którego Kościół wycofał się dopiero w połowie XX wieku. Duchowni byli po prostu wychowani w społeczeństwie patriarchalnym, przyznającym mężczyznom szczególne względy. Powszechnie akceptowane wówczas poglądy na temat różnic płci wydały się poczciwym biskupom tak oczywiste same przez się i naturalne, że podnieśli je chętnie do rangi przedwiecznych "praw natury". 
Kiedy dzisiaj czytamy kościelną listę praw naturalnych, nakładających rzekomo na nas obowiązek np. zawierania małżeństw, posiadania dzieci, pracy itp. powinniśmy koniecznie zadać twórcom tej listy proste pytanie: skąd wiadomo, że są to autentyczne prawa natury, a nie wykaz tego, co biskupom obecnie wydaje się oczywiste? 
Prawa naturalne mają ciekawą właściwość: istnieją od nich wyjątki. Z ważnych powodów wolno prawa te ignorować, pomijać. Niby prawo natury głosi, że mężczyzna powinien się ożenić i mieć dzieci, ale nie dotyczy to duchownych. Duchowni to wyjątek. Oczywiście istnieją ważne powody, dla których duchowni mają zakaz żeniaczki. Pytanie tylko: czy nie może być jakichś innych ważnych powodów usprawiedliwiających jakiś inny wyjątek lub wyjątki? Czy tylko stan kapłański jest wyjątkiem? Jeśli tak, to skąd to wiadomo, jak to ustalono? Nadzwyczaj ciekawą rzeczą jest, że szermierze praw naturalnych skądś zawsze wiedzą, jak te wyjątki odgadnąć. Na przykład w "Deklaracji ideowej" Kongresu Nowej Prawicy natykamy się na takie oto słowa:
[...] władze, a w szczególności władza ustawodawcza, winny powstrzymywać się przed ingerencją w obszar wolności człowieka wyznaczony przez prawa naturalne, chyba, że jest to niezbędne dla ochrony życia, wolności lub własności innych osób.
a więc - rozumiem - nowoprawicowcy odgadli wyjątki od praw natury. Kiedy wchodzą one w konflikt np. z czyjąś własnością, tracą swoją nadprzyrodzoną moc.  A skąd wiadomo, można spytać, że nie ma jakichś innych okoliczności uchylających działanie praw naturalnych? Jak to nowoprawicowcy ustalili? Przecież stosując ich metodę można pod szyldem szacunku dla prawa naturalnego umieścić wszystko, co się komu podoba. Dlaczego nie napisać tak: 
[...] władze, a w szczególności władza ustawodawcza, winny powstrzymywać się przed ingerencją w obszar wolności człowieka wyznaczony przez prawa naturalne, chyba, że jest to niezbędne dla ochrony życia, miejsc pracy lub bezpieczeństwa socjalnego innych osób.

Jest to zastanawiające, że ludzie operujący prawami naturalnymi jednocześnie uznają się za włodarzy, dysponentów tych praw. To oni określają, gdzie prawa naturalne się zaczynają i gdzie kończą.  Oni wytyczają wyjątki, według tylko sobie znanych zasad. Oto nie wolno zabijać, ale - okazuje się - nieraz wolno zabić. Kiedy jesteś żołnierzem walczącym o to, by jakieś miasto należało do Polski, a nie np. do Czech - wolno ci zabijać. Wtedy istnieją wystarczająco ważne powody, by zabić młodego, pragnącego żyć człowieka, którego jedyną winą jest to, że uważa, że miasto powinno należeć do Czech. A może znajdą się również jakieś ważne powody, by usunąć ciążę dziewczynki zgwałconej przez ojca? Powody, by zabić nawet nie człowieka, ale nic nie czujący, bezosobowy płód? Nie, tu nie ma żadnego zasługującego na uwagę powodu - mówi włodarz prawa naturalnego. Skąd on to wie, jak do tego doszedł, jak wyważył racje? 
Czytelnik zapewne już teraz widzi, do czego zmierzam. Prawo naturalne prawem naturalnym - a człowiek i tak robi to, co uważa za słuszne, według swojego własnego rozeznania, wyczucia moralnego, wreszcie - według własnego interesu. Jeśli to się zgadza z Boskim Prawem zapisanym w sercu każdego człowieka - to świetnie. Jeśli się nie zgadza, jeśli nam nie pasuje, jeśli razi nasze sumienie i poczucie słuszności, to zawsze można nawet Najświętsze Prawo Natury tysiącem mądrych słów unieważnić czy osłabić, nagiąć, wymyślić wyjątek usprawiedliwiony Ważnymi Powodami, co więcej, zawsze można o tym po prostu nie mówić. Na przykład służba wojskowa pozostaje w oczywistej sprzeczności z "nie zabijaj", ale o tym sza. W starciu prawa naturalnego z ludzkim rozsądkiem zawsze wygrywa ten ostatni.
CDN

sobota, 28 czerwca 2014

Iluzje prawa naturalnego. Część I

"Prawo naturalne", "prawa natury" to określenia przewijające się nieustannie w dyskusjach światopoglądowych, politycznych i społecznych. Używają ich w pierwszym rzędzie duchowni oraz wtórujący im prawicowi politycy i publicyści. Prawo naturalne, powiadają oni, jest nadrzędne w stosunku do praw układanych przez człowieka. Prawa ludzkie muszą być dopasowane do prawa naturalnego. Kiedy władza państwowa warunku tego nie spełni, produkuje prawo z istoty swojej złe, niesprawiedliwe, a więc nikogo nie obowiązujące. Przykładowo, prawa natury zakazują zabijania, zatem prawo ludzkie legalizujące zabijanie nienarodzonych dzieci pozbawione jest mocy obowiązującej: nie grzeszy ten, kto takiego prawa nie przestrzega.
   Twórcą prawa naturalnego jest Bóg, jego treść wypisał On w sercu każdego człowieka, który odczytuje je ze swojego sumienia korzystając z rozumu. Porządek naturalny, stanowiący podstawę i źródło prawa naturalnego, jest boski, absolutny, niezmienny, wieczny i powszechny. 
   Czy faktycznie istnieje takie prawo, prawo naturalne, niewidoczne, niezapisane drukiem, ale jednak wszystkich zawsze i wszędzie obowiązujące?  Na pozór wszystkie nasze przekonania dotyczące postępowania ludzi, moralności, sprawiedliwości, ludzkich praw i obowiązków zależą od odpowiedzi na to pytanie. Przecież prawo naturalne, o ile istnieje, to światło prawdy w mroku, to wieczny, niezawodny i absolutnie pewny drogowskaz, którego powinniśmy się kurczowo trzymać nie chcąc pobłądzić z kretesem. 
    Niestety, jeśli się trochę głębiej zastanowić, to okaże się, że z faktu istnienia prawa naturalnego  nie wynika nic. Nic a nic. Nie da się na jego podstawie wyciągnąć żadnego wniosku, żadnych wskazówek dotyczących tego, jak żyć, co robić, co jest słuszne i godziwe a co haniebne i podłe. Zanim omówię przyczyny tego stanu rzeczy, przedstawię kilka wstępnych myśli.
   Najpierw o owym - jakże rozsądnie brzmiącym - postulacie, by prawo stanowione przez człowieka było zgodne z prawem naturalnym. Dobrze, tylko jak to wprowadzić w życie? Wydawać się może, że nic prostszego. Oto prawo naturalne zakazuje kradzieży, więc należy zakazać kradzieży. Prawo naturalne zakazuje zabijania a eutanazja to zabijanie, wniosek: nie wolno dopuścić do legalizacji eutanazji. Gdybyż to było takie proste! Niestety, wcale nie jest proste. Kiedy spróbujemy szerzej stosować powyższy schemat, rychło popadniemy w czysty absurd. Prawo naturalne zakazuje kłamstwa: zakazać kłamstwa. Czy tak? Prawo naturalne zakazuje cudzołóstwa, czyli jasne, że cudzołóstwo nie może być legalne, a za zdradę małżeńską należy karać. Tak? Prawo naturalne zakazuje niewiary i czczenia cudzych bogów: jak więc można dopuścić do bezkarności ateistów i innowierców? Jeśli zwykła, nędzna kradzież kieszonkowa jest zagrożona więzieniem, to bluźnierstwo  czy apostazja powinny być karane chyba śmiercią. Biskupi jakoś milczą w tej sprawie, tak jakby nie zależało im na podporządkowaniu prawa ludzkiego prawu bożemu. 
   Prawodawca, nawet ten szczerze pragnący podporządkowania prawa państwowego prawu naturalnemu, jest w nie lada kłopocie: które przepisy Wiecznego Prawa powinny odcisnąć się na prawie stanowionym, a które można sobie odpuścić? Jak się jeszcze okaże w II części, nie jest to wcale największy kłopot prawodawcy. Na razie jednak dwa słowa o innym problemie, też niebłahym. Chodzi o wysokość kar. Jaką właściwie karę przewiduje prawo naturalne za eutanazję? Publiczną naganę? Grzywnę? Więzienie - ile lat? Karę śmierci? A za aborcję? Mogą być w sprawie kar wielkie różnice zdań nawet wśród osób pragnących uchodzić za ekspertów. Dawniej Kościół uważał, że seks analny (również między kobietą i mężczyzną) zasługuje na karę śmierci, obecnie zaś - o dziwo - nie domaga się nawet delegalizacji "grzechu sodomskiego". Może ktoś powiedzieć, że dawniejsi duchowni błędnie odczytywali reguły prawa naturalnego, teraz już skorygowali błędy, są mądrzejsi. Ja wtedy zapytam: a po czym to poznać, że obecnie już się nie mylą? A może seks analny zasługuje jednak na te pięć-dziesięć lat więzienia? Przecież nawet obecnie panują różne poglądy na ten temat. Kiedy jakiś czas temu Uganda wprowadziła karę dożywotniego więzienia za homoseksualizm, poseł PiS Stanisław Pięta z satysfakcją odnotował: 

   Niby dzicy ludzie, a wiedzą, że nie należy obrażać praw natury.    Byle tylko skazanych nie trzymali w celach wieloosobowych ;) 

błyskotliwy humor polityka nie powinien odwrócić naszej uwagi od tego, że najwyraźniej nie sądzi on wcale, by kara dożywotniego więzienia za grzech sodomski była nadmiernie surowa.
CDN
 
 

czwartek, 5 czerwca 2014

Sumienie zniewolone

Zastanawiam się nad tym, czy eutanazja powinna być legalna. Czy powinno być tak, że nieuleczalnie chory, cierpiący człowiek ma prawo zażądać, by go po prostu uśmiercono, oszczędzono mu mąk. Nie mam raczej wątpliwości, że chciałbym sam zarezerwować dla siebie takie prawo, niepokoi mnie jednak, czy powszechny dostęp do eutanazji nie wywoła groźnych zjawisk patologicznych na skalę ogólnospołeczną. Może najpierw zabijani będą wyłącznie chętni, potem również nieświadomi, potem zabijać się będzie chorych, ale bez ich wiedzy... Czy w ogóle mamy moralne prawo zabić człowieka, nawet mając jego zgodę? Jak powinna wyglądać procedura eutanazji, kto powinien mieć prawo podejmowania decyzji, jak sprawować kontrolę? Może jednak lepiej nie wywoływać wilka z lasu, nie wprowadzać niebezpiecznej zmiany. Różne tu mogą być poglądy, różne opinie, różne argumenty. Potrzebna jest dyskusja, wsłuchanie się w głosy ekspertów, autorytetów moralnych, zapoznanie się z danymi - słowem - potrzebny jest rozumny namysł. A może dojdę do wniosku, że jednak nie powinienem pożądać tego groźnego prawa?
Są jednak ludzie, którym namysł i dialog nie są potrzebne. Oni po prostu wiedzą, oni są pewni, oni mówią krótko i stanowczo: "nie wolno!" - dlaczego nie wolno? - bo tak im powiedziały zaświatowe istoty, mające pełne i doskonałe rozeznanie w kwestiach moralnych. Istoty te mówią jakoby, że nigdy nie wolno zabić człowieka, ergo: nie wolno legalizować eutanazji (saltus in concludendo, jeśli się zastanowić).

Pierwszy problem z tym stanowiskiem jest taki, że ja nie wierzę, by te istoty w ogóle istniały, co więcej, nie wierzy w nie większość ludzi na świecie (bo np. wierzy w inne). Zresztą chodzi tu o wiarę właśnie - tylko wiarę. Sami wierzący pytani o dowody istnienia bogów mówią, że religia nie jest rzeczą dowodów i pewności, ale wiary. Gdybym był pewien - mówi wierzący - nie byłoby mowy o wierze. Skoro więc ktoś tylko wierzy, że istnieje Bóg, to jak może być pewny, że Bóg mówi to czy tamto?

Kolejny problem jest taki, że Bóg wcale nie mówi, że nigdy nie wolno zabijać, a przynajmniej jest to bardzo wątpliwe: głosu Boga nikt nie słyszy bezpośrednio. Katolicy słuchają zamiast niego raczej głosu Kościoła, wierzą więc nie tylko w to, że Bóg istnieje, ale i w to, że Kościół wiernie referuje jego wolę. A co mówi Kościół o zabijaniu? Zbadałem sprawę. Stanowisko Kościoła najkrócej oddać można słowami: "Nigdy nie wolno zabijać - ale nieraz wolno zabijać". Przykładowo: wolno zabijać w samoobronie oraz broniąc bliskich osób. Ktoś powie: "Ależ to oczywiste, że wolno! Czego się tu przewrotnie chcesz uczepić, czemu szukasz dziury w całym?".
Ja na to: "Jest napisane: >Nie zabijaj<, a nie: >Nie zabijaj, chyba że w samoobronie<".
W odpowiedzi słyszę sarkanie: "Przecież zwykły zdrowy rozsądek mówi, że wolno ci bronić swojego własnego życia".
I o to mi właśnie chodzi.  O przyznanie, że nie Słowo Boże, ale Słowo Boże przesiane przez ludzki rozsądek się liczy. Że to człowiek jest ostateczną instancją rozstrzygającą o tym co dobre i złe.

Kościół przesiewa Słowo Boże przez filtr swojego rozsądku, swoich pojęć, swoich interesów. Pozwala zabijać nie tylko w obronie życia, ale i np. w walce o władzę, czy też w obronie ziemi. Typowa wojna to właśnie wojna o władzę albo/i ziemię. Czy miejsce X będzie pod administracją państwa A, czy państwa B? Rozstrzygnięcie sporu pociąga za sobą trupy. Kiedy w latach 1919-1920 toczyliśmy zmagania z braćmi Czechami o Śląsk Cieszyński, nawzajem pozabijaliśmy sobie po kilkuset żołnierzy. Czy Kościół krzyczał wtedy "Nie zabijaj!"? Nie, wtedy on - zagrzewał do boju.
Dlaczego Kościół nie woła wielkim głosem, że służba wojskowa jest czymś niemoralnym? Prawdopodobnie chodzi tu o sprawy wizerunkowe. Woli uniknąć opinii organizacji zupełnie odklejonej, pozbawionej  poczucia realizmu, głoszącej jakieś wzniosłe brednie. Dba Kościół przecież nie tylko o prawdę, ale i o swój interes.   

Skoro wolno zabijać młodych, zdrowych, pełnych życia, niewinnych ludzi w obronie wartości administracyjno-prawnych, to dlaczego nie wolno zabić człowieka, który już nie jest człowiekiem, ale jedną męką i boleścią - zabić w obronie godności umierania? Odpowiedź "Bóg tego zakazuje" jest po prostu bałamutna i została wyżej zdyskredytowana, mam nadzieję. Nie wiemy, czego Bóg zakazuje, a czego nie. Znamy tylko aktualne stanowisko Kościoła w sprawie eutanazji. Skąd się to stanowisko wzięło? Nie mam pojęcia. Jedno jest pewne: nie chciałbym, żeby kiedykolwiek lekarze odmówili mi jakiegokolwiek zabiegu w imię tego, że jakieś istoty z zaświatów im tego zabroniły. Wolałbym, żeby kierowali się zwykłym, ludzkim, wrażliwym, myślącym sumieniem.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Cuda i liczby

   Zastanówmy się nad fenomenem cudów, zwłaszcza w kontekście szeroko obecnie komentowanego cudu, którego bohaterką jest Floribeth Mora Diaz. Cuda uchodzą za zdarzenia niemożliwe z punktu widzenia normalnego funkcjonowania praw natury. Pan Bóg, wedle popularnej wykładni, postanawia, że najpierw wpędzi kogoś w nieuleczalną chorobę, a następnie swój wyrok wycofa. Motywem tego dziwnego działania ma być zdaje się wzmożenie wiary w ludziach, którzy już wierzą (cuda są wyłącznie na użytek wierzących), albo też przyspieszenie czyjejś kanonizacji.
    Celem niniejszego wywodu jest wykazanie, że cuda, uchodzące za coś niemożliwego lub bardzo mało prawdopodobnego, są w istocie czymś bardzo prawdopodobnym - wręcz nawet koniecznym. Odwołajmy się do liczb. Rozpatrzmy dla przykładu śmiertelną, budzącą grozę chorobę - raka. Połowa chorych umiera, o wielu zaś z góry można powiedzieć, że nie da się ich wyleczyć.
     Statystyki mówią wszakże, iż niezwykle rzadko, ale jednak bywa tak, że chory w stanie terminalnym, gdy ma już "pół ćwierci do śmierci" - nagle zdrowieje. Zdarza się to, jak powiedziałem, bardzo, bardzo rzadko: w jednym na 2500 takich określanych jako beznadziejne stanów. Zapytajmy teraz, ilu katolików na świecie doświadczyło tego rodzaju uzdrowienia w ciągu ostatnich 10 lat? Najpierw odnotujmy, że wszystkich katolików na świecie jest ponad 1 miliard. Ilu z nich zachorowało na raka w ciągu ostatnich 10 lat? Zaznaczam, że wszystkie zaokrąglenia i przybliżenia, na których się opieram, są czynione zawsze na niekorzyść mojej tezy. Na raka choruje co czwarty człowiek. Założywszy, że przeciętnie ludzie żyją 50 lat, stosując przybliżenie okropnie grube (ale zdecydowanie na moją niekorzyść) przyjmijmy, że w ciągu dziesięciu lat na raka choruje co 50 człowiek (ilu ludzi z Twojego otoczenia, Czytelniku, zapadło na raka w ciągu ostatniej dekady?).
Czyli w ciągu ostatnich 10 lat na raka zapadło 20 milionów katolików. W USA, w kraju o najwyżej rozwiniętej medycynie, umiera co czwarty chory na raka (zaokrąglenie w dół!). Załóżmy, że z tych 20 milionów katolików umarł taki właśnie odsetek, mianowicie 5 milionów. Mamy w ten sposób oszacowanie liczby katolików, którzy znaleźli się w stanie terminalnym: 5 milionów, dzięki czemu możemy oszacować liczbę katolików, którzy w niewytłumaczalny sposób wyzdrowieli ze stanu terminalnego: 5 milionów podzielić na 2500 równa się 2 tysiące.
A więc 2 tysiące katolików doświadczyło czegoś takiego: choroba, fatalna diagnoza, pogarszanie się stanu zdrowia, a kiedy już śmierć puka do drzwi - niespodziewana poprawa, stopniowy powrót do sił, zdrowie. Kto z nich pił tłuszcz z nietoperza albo naftę albo wywar z huby jako lekarstwo na raka, żadna siła mu nie wytłumaczy, że powody wyzdrowienia mogą być całkiem inne. Kto modlił się do Jana Pawła II, ten jest pewien, że to właśnie ten święty go wyleczył. Takie osoby trzeba tylko odnaleźć, wyłowić z tłumu i postawić w świetle jupiterów, wołając: "cud!".
Rozpatrzyłem tu tylko raka, która to choroba odpowiada przecież jedynie za część zgonów. A mamy przecież mnóstwo innych chorób wywołujących śmierć lub kalectwo: zakażenia, paraliże, udary mózgu, choroby oczu, choroby serca, płuc, choroby psychiczne, urazy powypadkowe, zatrucia, reumatyzmy. Każda z tych chorób może czasem zakończyć się niespodziewanym wyzdrowieniem. Nawet założywszy, że takie wyzdrowienia zdarzają się bardzo rzadko, raz na tysiące przypadków, to i tak katolików jest tak wielu na świecie, że byłoby po prostu cudem, gdyby nie znalazło się kilka tuzinów spektakularnych ozdrowieńców, którzy mieli portret naszego papieża w domu, modlili się do niego, poczuli ciepło łaski bijące od figury Jana Pawła II, itd. itp. Powiem więcej: na pewno znaleźlibyśmy tyle samo wyleczonych, a może nawet więcej, pośród tych, którzy po zachorowaniu stracili  wiarę i złorzeczyli Kościołowi i Bogu za brak pomocy. Tylko że na takich ludzi Kościół nie prowadzi polowania, nikt się ich nie pyta o różne doznania, przeżycia mistyczne itp.
Cuda, powtarzam, są konieczne, one muszą się pojawiać. Ich gwarantem są prawa rachunku prawdopodobieństwa. Cuda - to nie cuda.

środa, 15 stycznia 2014

Komunista Jezus Chrystus (kontynuacja)

Wracam do pytania zadanego w poprzednim, zeszłorocznym (jak ten czas leci) odcinku. Czy Jezus Chrystus był komunistą? W sieci znalazłem kilkadziesiąt argumentów za tym, że - w rzeczy samej - był. Krytycznie się przyglądając owym argumentom muszę stwierdzić wielkie w nich materii pomieszanie.
    Oto niektórzy mówią na przykład, że skoro poglądy Jezusa były rewolucyjne, więc Jezus był rewolucjonistą, a więc był komunistą. U podstaw tego rozumowania leży osobliwa koleina skojarzeniowa "rewolucja" = "komunizm". W poprzednim odcinku pisałem: komuniści zamierzali w drodze rewolucji odebrać posiadaczom ich własność, aby oddać ją następnie w posiadanie całego ludu. Dlatego właśnie kojarzeni są w jakiś sposób z rewolucją. Ale powiedzieć, że poglądy czyjeś są "rewolucyjne" nie znaczy jeszcze, że ów ktoś zamierza odbierać posiadaczom ich własność. Znaczy to tylko to, że jego poglądy są nowe, odkrywcze, odbiegające od tradycyjnych, znamionujące jakiś przełom.  Jezus był rewolucjonistą w tym sensie, że głosił poglądy radykalnie odbiegające od ducha epoki, co jednak nie pozwala na kwalifikowanie go jako komunisty. Również poglądy Kopernika były rewolucyjne, jednak nikt nie kojarzy go z komunizmem.
        Może jednak sama treść poglądów Jezusa była w duchu swoim komunistyczna? Może takie wezwania moralne, jak: "kochaj bliźniego swego",  "kochaj swoich nieprzyjaciół", "nadstawiaj drugi policzek" - czynią jednak z Jezusa komunistę? Ja twierdzę, że nie. Myślę, że pod tymi postulatami mógłby podpisać się i zdeklarowany konserwatysta. Wprawdzie komuniści kładli nacisk na braterstwo ludzi, zerwanie z przemocą i agresją, ale nie znaczy to, że podobne hasła nie są możliwe do zaakceptowania przez zwolennika najbardziej liberalnej formy kapitalizmu wolnorynkowego. Nie zawierają one bowiem jakiejkolwiek sugestii, by ludzie żyli we wspólnocie, rezygnowali z własności prywatnej, kolektywnie zarządzali majątkiem narodowym itp. Kapitalista dba o bliźniego swego, bo daje mu pracę - i naprawdę ma całkiem rozsądne podstawy do przekonania, że taki stan rzeczy jest stanem właściwym i optymalnym.  Kapitalista, jak mało kto, szczerze nienawidzi agresji i przemocy (rewolucji zwłaszcza) pragnąc pokoju i braterstwa w stosunkach międzyludzkich.
         Zdumiewające jest też pomieszanie pojęć w innych wywodach. Jeden z autorów pisze, że Jezus wyganiając przekupniów ze świątynnego dziedzińca zademonstrował w ten sposób swoją głęboką odrazę do wolnorynkowego kapitalizmu!  No cóż, powiem tylko, że jeśli będziemy tak lekko i swobodnie interpretować ewangelie, to udowodnimy absolutnie wszystko, co nam się spodoba. A więc: przemiana wody w wino na weselu to jednoznaczne potępienie idei wesel bezalkoholowych, zachwalanie królestwa niebieskiego to oczywista afirmacja monarchizmu, hołd Trzech Króli to dowód prymatu władzy kościelnej nad władzą świecką - przecież to wszystko nie ma większego sensu.  
         Ale czytam dalej i oto mam kolejne kwiatki tej serii - Jezus mówił apostołom, żeby nie troszczyli się o jutro, bo sam Bóg zadba o nich - jest to rzekomo pochwała socjalizmu! Jezus ponoć żył we wspólnocie majątkowej ze swoimi uczniami (nie wiem, skąd to wiadomo), i to miało, zdaniem niektórych, czynić go komunistą. Czy rzeczywiście nie potrafimy sobie wyobrazić by Janusz Korwin-Mikke żył we wspólnocie majątkowej ze swoimi uczniami, nie przestając przy tym być największym w obecnej epoce geologicznej antykomunistą?
         Osobna grupa argumentów budowana jest na słowach Jezusa dotyczących bogaczy, biedaków i biedy. Jezus miał nienawidzić bogaczy, za to kochać biednych i błogosławić im. Chyba wszyscy autorzy, których czytałem, mówią o tym jako o najoczywistszym dowodzie jego komunistycznej postawy. Od razu na wstępie powiedzmy: komuniści rzeczywiście działali w interesie biednych, a przeciw bogaczom, rzeczywiście nie pałali sympatią do bogatych kapitalistów. Ale ich celem była przecież likwidacja biedy, a następnie uczynienie bogatymi wszystkich członków społeczeństwa. Czy mogli więc potępiać życie w luksusie? Ich niechęć odnosiła się nie do bogactwa jako takiego, lecz raczej do nierówności społecznej, do systemu niesprawiedliwie (zdaniem komunistów) rozdzielającego owoce pracy ludzkiej. A czy Jezus faktycznie nienawidził bogaczy? W opowieści z  Ewangelii św. Mateusza (Mt 19:16-24), która ma to właśnie dokumentować, młodzieniec pyta Jezusa, co ma czynić dla osiągnięcia pełnej doskonałości duchowej. Jezus odpowiada, że warunkiem tego jest rozdanie przez pytającego wszystkich swych majętności biedakom. Niestety, to zbyt wiele dla młodzieńca - jest bowiem bogaty - odchodzi zasmucony, a wtedy Jezus wypowiada sławną tę kwestię: "Łatwiej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogacz dostanie się do królestwa niebieskiego", zaraz zresztą dodając, że co nie jest możliwe u ludzi, jest możliwe u Boga. Przesłanie jest oczywiste: bogacze są ponad miarę przywiązani do dóbr materialnych, co znacznie utrudnia im osiągnięcie doskonałości duchowej. Jezusa nie oburza niesprawiedliwość społeczna, nie potępia bogactwa jako takiego, nie twierdzi, że jest coś nie w porządku z systemem, w którym są biedni i bogaci. Mówi jedynie o doskonałości jednostki wyrażającej się jej zdolnością do wyrzeczenia się swojej własności. Komunistom na pewno nie o to chodziło. Bogacze byli dla nich wprawdzie symbolem złego systemu społecznego, powinni ono wyrzec się swoich bogactw, ale nie po to, by osiągnąć doskonałość moralną.  Mieli uczynić to w imię wymogów zwykłej sprawiedliwości. Nowy system społeczny - przypomnijmy -  bogaczami zrobi kiedyś wszystkich ludzi, nie mogli więc komuniści potępiać bogactwa jako takiego. 
          Bardzo podobnie należy podejść do wypowiedzi Jezusa odnoszących się do biedy i biedaków. Jego słowa wyrażają na pewno współczucie dla ludzi kiepsko uposażonych i są jakimś dla nich wsparciem, ale zaprawdę powiadam wam -  nie jest to krytyka systemu. Nawet kiedy mówi, że do biedaków należeć będzie kiedyś cała ziemia, nie ma przecież na myśli zmiany stosunków społecznych tutaj i teraz. W tym miejscu dochodzimy do meritum, do najważniejszej sprawy, którą tak zręcznie i jasno ujął sam Jezus w rozmowie z Piłatem: "Królestwo moje nie jest z tego świata". Jezus traktuje rzeczy z punktu widzenia tego, co będzie potem, kiedy dla zmartwychwstałych szczęśliwców nastanie Królestwo Niebieskie, zatriumfuje dobro i nastanie prawdziwa sprawiedliwość. Wszystko inne jest chwilowe, przelotne, tymczasowe, a twoim zadaniem jest zdać egzamin - masz człowieku wykazać się doskonałością. Jesteś bogaty - ok, bądź bogaty, bylebyś z pieniędzy nie uczynił sobie bożka. Jesteś biedny - świetnie - twoje szanse rosną. Nadstawiłeś drugi policzek? pokochałeś nieprzyjaciela? - pięknie, dokładasz sobie sztukę złota do tego skarbu, który gromadzisz w niebie. Czy jednak biedni mają prawo przemocą zagarnąć własność innych? Czy należy wojować o sprawiedliwszy podział owoców pracy, o kolektywne zarządzanie dobrami, o zniesienie nierówności majątkowej?  Tego wszystkiego Jezus nie mówi. On po prostu nie jest komunistą.