środa, 25 grudnia 2013

Jezus Chrystus i inni komuniści

Znam to już z wczesnej młodości. Powtarzane jako paradoks, czasem - ale rzadko - z intencją obrony sowietyzmu i w tym PRL-owskiego "socjalizmu": otóż Jezus był komunistą. Możesz się dziwić i zżymać i przeklinać w głos, ale prawda jest taka, że największy autorytet moralny w dziejach ludzkości należał do rzędu ludzi takich jak Lenin, Stalin czy Breżniew.   
Jezus komunistą - to slogan dobrze przyswojony przez popkulturę. Jak pokazują Google, fraza "jesus was a communist" znajduje się na 1 200 000 stron internetowych, te same słowa w języku polskim występują w kilkunastu tysiącach miejsc.
Kłopot w tym, że słowami "komunizm" czy "komunista" różni ludzie określają różne rzeczy. W najbardziej obiegowym pojęciu komunista to ktoś taki jak W.I. Lenin, J. Stalin, czy L. Breżniew i każdy w ogóle, kto popierał komunizm, czyli ustrój polityczny zaprowadzony przez wyżej wymienionych w Rosji i innych krajach, głównie Europy Wschodniej. Klony komunizmu w innych zakątkach świata też mają swoich komunistów, takich jak Mao Zedong w Chinach, F. Castro, "Che" Guevara na Kubie.  Na skutek  niezwykle obfitej w dokonania działalności wymienionych osób określenie "komunista" czy "komunizm" kojarzy się z ludobójstwem, obozami koncentracyjnymi, biedą, zniewoleniem, zakłamaniem i wieloma innymi odrażającymi rzeczami. Skojarzenia takie z kolei powodują, że słowo "komunista" używane jest jako obelga, zaś przyklejenie przeciwnikowi łatki "komunisty" nadal uchodzi za efektywną strategię walki politycznej. Na przykład zwolennicy PiS z zapałem głoszą, że komunistą jest każdy, kto nie wierzy w zamach smoleński, a nawet każdy w ogóle przeciwnik PiS, w szczególności B.Komorowski (taki facet omyłkowo wybrany na prezydenta Polski). 
Ale jest też druga strona medalu, a mianowicie obecna w kulturze europejskiej co najmniej od czasów średniowiecza idea równości i braterstwa: ludzie są braćmi i powinni żyć jak bracia. Wszyscy ludzie są zasadniczo równi, niezależnie od rasy, narodowości, majątku i urodzenia. "Gdy Adam rył ziemię a Ewa przędła, gdzie wtedy był szlachcic?" zapytywał retorycznie ksiądz John Ball podczas wielkiego powstania chłopskiego w roku 1381. Oczywiście szaleńczy ten pomysł, jakoby wysoko urodzony książę był równy pierwszemu lepszemu wieśniakowi był przez ówczesne autorytety moralne odrzucany jako głęboko sprzeczny z prawem naturalnym i Słowem Bożym. Niemniej myśl o powszechnej równości była na tyle niepokojąca i pociągająca, że oblekła się z czasem w szaty całkiem spójnej, rozbudowanej a zarazem radykalnej ideologii, zwanej komunizmem. Ludzie powinni żyć we wspólnocie, razem zarządzać posiadanymi dobrami, własność prywatna powinna być zniesiona albo przynajmniej radykalnie ograniczona. To jest naturalna, prawdziwie ludzka organizacja idealnego społeczeństwa. Nie mogę powstrzymać się przed zacytowaniem tutaj naszego narodowego wieszcza, który tak pisał o komunistycznym społeczeństwie zwierząt w mateczniku:

  Słychać, że w tej stolicy między zwierzętami
  dobre są obyczaje, bo rządzą się sami
  jeszcze cywilizacją ludzką nie popsuci
  nie znają praw własności, która świat nasz kłóci
  nie znają pojedynków ni wojennej sztuki
  jak ojce żyły w raju, tak dziś żyją wnuki.
  Dzikie i swojskie razem, w miłości i zgodzie
  nigdy jeden drugiego nie kąsa ni bodzie
  
Teoretycy komunizmu, tacy jak K. Marks i F. Engels, postulowali zbudowanie społeczeństwa komunistycznego, którego istotą miało być wspólne zarządzanie dostępnymi dobrami, wspólna praca i równe dzielenie się tej pracy owocami. System gospodarczy oparty na własności kolektywnej zapewnia - twierdzili - błyskawiczny rozwój. Kapitalizm szybko będzie zostawiony w tyle, a społeczność komunistyczna  rychło stanie się wspólnotą bogaczy. Komunizm stworzy świat rajskiej szczęśliwości, w którym - wobec braku konfliktu istotnych interesów - rozkwitną prawdziwe, dogłębnie ludzkie cnoty wzajemnej miłości i braterstwa. Trudno powiedzieć, jak Marks i Engels wyobrażali sobie szczegóły wprowadzenia w życie swoich teorii. Jedno jest pewne - twierdzili oni, że komunizm wymaga rewolucji. Posiadacze nigdy nie oddadzą dobrowolnie ziemi, fabryk, banków, pieniędzy. Trzeba im to zabrać siłą. A potem... nie sposób zgadnąć, co miało być potem. Teoretycy komunizmu nie przedstawili spójnej wizji, nie odpowiedzieli na pytania, jak konkretnie ma być realizowany postulat sprawowania władzy przez cały lud. Przyszedł czas na praktyków, a ci przez rewolucję zdobywali wprawdzie władzę, ale władzę tę następnie wykorzystywali w celach zdecydowanie ludobójczych. Najpierw byli to ludzie tacy jak Lenin, Trocki czy Dzierżyński. Ideowi komuniści, to znaczy tacy, którzy chcieli naprawdę wprowadzić komunizm, tyle tylko, że metodami zbrodniczymi. Ich następcy jednak to zwykli  bandyci (no, w pewnym sensie niezwykli, bo zwykli bandyci mają często jakieś cechy ludzkie), którzy wykorzystywali ideologię komunistyczną wyłącznie jako zasłonę dymną dla swoich prawdziwych celów. Potrafili przy tym przekonać dużą część nawet wybitnych choć naiwnych intelektualistów, że faktycznie są komunistami. Prawda jednak o np. Stalinie jest taka, że był on w tym samym stopniu komunistą, co Czyngis-chan albo dowolny perski "król królów". Diabli zresztą wiedzą, co wykazałaby psychoanaliza tego osobnika, jakie miał naprawdę poglądy, co sobie myślał w tej obłąkanej głowie. Jeśli wszakże sądzić go po czynach, to komunistą żadnym nie był. 
Czy jednak komunistą był Jezus Chrystus? O tym będzie w następnym odcinku.

piątek, 6 grudnia 2013

Wina i przyczyna


Błąd pożałowania godny, szkodliwy, a jednak nagminnie popełniany. Co ciekawe, ilekroć próbuję w dyskusji oponentom nieśmiało zarzucić, że go popełniają, ci nieodmiennie wytykają mi, że najwyraźniej z braku rzeczywistych argumentów złośliwie czepiam się słów.
Chodzi mi o błąd pomylenia przyczyny z winą.
Spowodować coś złego nie znaczy wcale być temu czemuś winnym. Jeśli Jan spowodował śmierć Piotra, to nie znaczy jeszcze, że Jan jest winny śmierci Piotra. Przykładowo, kiedy Jan poczęstuje Piotra zakupioną w sklepie, nieprzeterminowaną konserwą mięsną nie wiedząc, że zawiera ona jad kiełbasiany, to spowoduje śmierć Piotra, ale winny śmierci Piotra wcale nie będzie. Również w przypadku, gdy Jan poprosi kolegę swego Piotra o pójście do kiosku po papierosy, a Piotr w drodze wpadnie pod samochód - nie będzie to wina Jana, pomimo że jest prawdą, iż GDYBY nie nie jego prośba, Piotr nie zginąłby. Sytuację wszelako ocenimy inaczej, gdy Jan wyśle po papierosy pięcioletnie dziecko, a ono wpadnie pod samochód. Wtedy Jan najoczywiściej ponosi winę, bo powinien był przewidzieć możliwość wypadku. Jest winien, bo złamał oczywistą zasadę "nie narażaj bez ważnego powodu dziecka na niebezpieczeństwo".
A oto kilka przykładów "z życia".
Pierwszy zaczerpnąłem z bogatego rejestru Jarosława Kaczyńskiego potyczek z logiką. Otóż przed katastrofą smoleńską Bronisław Komorowski, wówczas marszałek Sejmu, przesunął głosowanie nad pewną ustawą, w wyniku czego trzech posłów PiS zamiast udać się do Smoleńska pociągiem poleciało feralnym samolotem prezydenckim - z wiadomym tragicznym skutkiem. W opinii J.Kaczyńskiego jest Komorowski winien śmierci tych trzech posłów, bo gdyby nie przesuwał głosowania, posłowie by żyli. Komentując to zauważmy, że Komorowski przesuwając głosowanie sprawił, że posłowie podjęli podróż najbezpieczniejszym środkiem komunikacji, jakim jest przecież komunikacja lotnicza. Na czym miałaby polegać jego wina - że nie jest Duchem Świętym i nie przewidział wypadku? Samo niemal nasuwa się pytanie - jak to jest możliwe, że J. Kaczyński będąc doktorem praw nie zetknął się nigdy z elementarnymi rozróżnieniami dotyczącymi pojęcia winy?
Drugi przykład dotyczy  kobiet, na których  z tego powodu, że zachowywały się prowokująco wobec mężczyzn, popełniono gwałt. To one są winne, a nie gwałciciele - tak głosi pogląd, który mi się zdecydowanie nie podoba. W tym wypadku analizę utrudnia pewna wieloznaczność słowa "wina". Często mówimy bowiem, że ktoś jest "sam sobie winien" wtedy, gdy ów bez potrzeby ryzykuje, naraża się na niebezpieczeństwo. Przykładowo, kto zostawia luksusowy rower niezabezpieczony i bez nadzoru w środku słynącej z przestępczości dzielnicy, ten właśnie, kiedy padnie ofiarą kradzieży - "sam jest sobie winien", w tym oczywistym sensie, że nierozważnie naraził się na kradzież. Jednak tylko ktoś całkiem niemądry powie, że złodziej roweru jest niewinny, bo został sprowokowany! Właściciel roweru oczywiście zachowuje się głupio, bezrozumnie, ale to złodziej narusza normy moralne, a nie on. Całkiem podobnie rzeczy się mają z kobietą, która spowodowała gwałt swoim lekkomyślnym zachowaniem. Winny gwałtu jest tylko i wyłącznie gwałciciel - ofiara zaś wykazuje ewentualnie brak rozsądku - albo też niezdolność dobrania sobie towarzystwa.  
Trzeci przykład pochodzi z mojej wczorajszej dyskusji dotyczącej niedawnego wprowadzenia praw szariatu w Libii. "Szariat" - samo to słowo wywołuje odruch obrzydzenia u człowieka cywilizowanego (odruch ten zresztą nie do końca jest uzasadniony, ale to inna sprawa). Mój interlokutor twierdził, że winne temu jest NATO, ponieważ Pakt udzielił wsparcia powstańcom i przyczynił się do upadku Kadafiego, czyli: jest on winny temu, że muzułmanie przejęli władzę i wprowadzili szariat. Tutaj nie rozstrzygam, czy NATO jest faktycznie winne. Może tak, może nie. Jedno tylko chciałbym podkreślić. Otóż kto twierdzi, że NATO jest winne wprowadzenia szariatu w Libii, ten powinien wykazać, że w chwili podjęcia decyzji o walce z reżimem Kadafiego szefowie NATO byli w stanie przewidzieć, że sprawy w Libii obrócą się właśnie w ten sposób.

Ilekroć orzekamy o czyjejś winie, nie kończmy na stwierdzeniu, że ktoś dany stan wywołał. Zastanawiajmy się również nad tym, jaką regułę moralną ten ktoś przekroczył, czy rzeczywiście miał możliwość przewidzieć skutki swoich poczynań i czy miał obowiązek dokonać takich przewidywań.