niedziela, 27 kwietnia 2014

Cuda i liczby

   Zastanówmy się nad fenomenem cudów, zwłaszcza w kontekście szeroko obecnie komentowanego cudu, którego bohaterką jest Floribeth Mora Diaz. Cuda uchodzą za zdarzenia niemożliwe z punktu widzenia normalnego funkcjonowania praw natury. Pan Bóg, wedle popularnej wykładni, postanawia, że najpierw wpędzi kogoś w nieuleczalną chorobę, a następnie swój wyrok wycofa. Motywem tego dziwnego działania ma być zdaje się wzmożenie wiary w ludziach, którzy już wierzą (cuda są wyłącznie na użytek wierzących), albo też przyspieszenie czyjejś kanonizacji.
    Celem niniejszego wywodu jest wykazanie, że cuda, uchodzące za coś niemożliwego lub bardzo mało prawdopodobnego, są w istocie czymś bardzo prawdopodobnym - wręcz nawet koniecznym. Odwołajmy się do liczb. Rozpatrzmy dla przykładu śmiertelną, budzącą grozę chorobę - raka. Połowa chorych umiera, o wielu zaś z góry można powiedzieć, że nie da się ich wyleczyć.
     Statystyki mówią wszakże, iż niezwykle rzadko, ale jednak bywa tak, że chory w stanie terminalnym, gdy ma już "pół ćwierci do śmierci" - nagle zdrowieje. Zdarza się to, jak powiedziałem, bardzo, bardzo rzadko: w jednym na 2500 takich określanych jako beznadziejne stanów. Zapytajmy teraz, ilu katolików na świecie doświadczyło tego rodzaju uzdrowienia w ciągu ostatnich 10 lat? Najpierw odnotujmy, że wszystkich katolików na świecie jest ponad 1 miliard. Ilu z nich zachorowało na raka w ciągu ostatnich 10 lat? Zaznaczam, że wszystkie zaokrąglenia i przybliżenia, na których się opieram, są czynione zawsze na niekorzyść mojej tezy. Na raka choruje co czwarty człowiek. Założywszy, że przeciętnie ludzie żyją 50 lat, stosując przybliżenie okropnie grube (ale zdecydowanie na moją niekorzyść) przyjmijmy, że w ciągu dziesięciu lat na raka choruje co 50 człowiek (ilu ludzi z Twojego otoczenia, Czytelniku, zapadło na raka w ciągu ostatniej dekady?).
Czyli w ciągu ostatnich 10 lat na raka zapadło 20 milionów katolików. W USA, w kraju o najwyżej rozwiniętej medycynie, umiera co czwarty chory na raka (zaokrąglenie w dół!). Załóżmy, że z tych 20 milionów katolików umarł taki właśnie odsetek, mianowicie 5 milionów. Mamy w ten sposób oszacowanie liczby katolików, którzy znaleźli się w stanie terminalnym: 5 milionów, dzięki czemu możemy oszacować liczbę katolików, którzy w niewytłumaczalny sposób wyzdrowieli ze stanu terminalnego: 5 milionów podzielić na 2500 równa się 2 tysiące.
A więc 2 tysiące katolików doświadczyło czegoś takiego: choroba, fatalna diagnoza, pogarszanie się stanu zdrowia, a kiedy już śmierć puka do drzwi - niespodziewana poprawa, stopniowy powrót do sił, zdrowie. Kto z nich pił tłuszcz z nietoperza albo naftę albo wywar z huby jako lekarstwo na raka, żadna siła mu nie wytłumaczy, że powody wyzdrowienia mogą być całkiem inne. Kto modlił się do Jana Pawła II, ten jest pewien, że to właśnie ten święty go wyleczył. Takie osoby trzeba tylko odnaleźć, wyłowić z tłumu i postawić w świetle jupiterów, wołając: "cud!".
Rozpatrzyłem tu tylko raka, która to choroba odpowiada przecież jedynie za część zgonów. A mamy przecież mnóstwo innych chorób wywołujących śmierć lub kalectwo: zakażenia, paraliże, udary mózgu, choroby oczu, choroby serca, płuc, choroby psychiczne, urazy powypadkowe, zatrucia, reumatyzmy. Każda z tych chorób może czasem zakończyć się niespodziewanym wyzdrowieniem. Nawet założywszy, że takie wyzdrowienia zdarzają się bardzo rzadko, raz na tysiące przypadków, to i tak katolików jest tak wielu na świecie, że byłoby po prostu cudem, gdyby nie znalazło się kilka tuzinów spektakularnych ozdrowieńców, którzy mieli portret naszego papieża w domu, modlili się do niego, poczuli ciepło łaski bijące od figury Jana Pawła II, itd. itp. Powiem więcej: na pewno znaleźlibyśmy tyle samo wyleczonych, a może nawet więcej, pośród tych, którzy po zachorowaniu stracili  wiarę i złorzeczyli Kościołowi i Bogu za brak pomocy. Tylko że na takich ludzi Kościół nie prowadzi polowania, nikt się ich nie pyta o różne doznania, przeżycia mistyczne itp.
Cuda, powtarzam, są konieczne, one muszą się pojawiać. Ich gwarantem są prawa rachunku prawdopodobieństwa. Cuda - to nie cuda.

środa, 15 stycznia 2014

Komunista Jezus Chrystus (kontynuacja)

Wracam do pytania zadanego w poprzednim, zeszłorocznym (jak ten czas leci) odcinku. Czy Jezus Chrystus był komunistą? W sieci znalazłem kilkadziesiąt argumentów za tym, że - w rzeczy samej - był. Krytycznie się przyglądając owym argumentom muszę stwierdzić wielkie w nich materii pomieszanie.
    Oto niektórzy mówią na przykład, że skoro poglądy Jezusa były rewolucyjne, więc Jezus był rewolucjonistą, a więc był komunistą. U podstaw tego rozumowania leży osobliwa koleina skojarzeniowa "rewolucja" = "komunizm". W poprzednim odcinku pisałem: komuniści zamierzali w drodze rewolucji odebrać posiadaczom ich własność, aby oddać ją następnie w posiadanie całego ludu. Dlatego właśnie kojarzeni są w jakiś sposób z rewolucją. Ale powiedzieć, że poglądy czyjeś są "rewolucyjne" nie znaczy jeszcze, że ów ktoś zamierza odbierać posiadaczom ich własność. Znaczy to tylko to, że jego poglądy są nowe, odkrywcze, odbiegające od tradycyjnych, znamionujące jakiś przełom.  Jezus był rewolucjonistą w tym sensie, że głosił poglądy radykalnie odbiegające od ducha epoki, co jednak nie pozwala na kwalifikowanie go jako komunisty. Również poglądy Kopernika były rewolucyjne, jednak nikt nie kojarzy go z komunizmem.
        Może jednak sama treść poglądów Jezusa była w duchu swoim komunistyczna? Może takie wezwania moralne, jak: "kochaj bliźniego swego",  "kochaj swoich nieprzyjaciół", "nadstawiaj drugi policzek" - czynią jednak z Jezusa komunistę? Ja twierdzę, że nie. Myślę, że pod tymi postulatami mógłby podpisać się i zdeklarowany konserwatysta. Wprawdzie komuniści kładli nacisk na braterstwo ludzi, zerwanie z przemocą i agresją, ale nie znaczy to, że podobne hasła nie są możliwe do zaakceptowania przez zwolennika najbardziej liberalnej formy kapitalizmu wolnorynkowego. Nie zawierają one bowiem jakiejkolwiek sugestii, by ludzie żyli we wspólnocie, rezygnowali z własności prywatnej, kolektywnie zarządzali majątkiem narodowym itp. Kapitalista dba o bliźniego swego, bo daje mu pracę - i naprawdę ma całkiem rozsądne podstawy do przekonania, że taki stan rzeczy jest stanem właściwym i optymalnym.  Kapitalista, jak mało kto, szczerze nienawidzi agresji i przemocy (rewolucji zwłaszcza) pragnąc pokoju i braterstwa w stosunkach międzyludzkich.
         Zdumiewające jest też pomieszanie pojęć w innych wywodach. Jeden z autorów pisze, że Jezus wyganiając przekupniów ze świątynnego dziedzińca zademonstrował w ten sposób swoją głęboką odrazę do wolnorynkowego kapitalizmu!  No cóż, powiem tylko, że jeśli będziemy tak lekko i swobodnie interpretować ewangelie, to udowodnimy absolutnie wszystko, co nam się spodoba. A więc: przemiana wody w wino na weselu to jednoznaczne potępienie idei wesel bezalkoholowych, zachwalanie królestwa niebieskiego to oczywista afirmacja monarchizmu, hołd Trzech Króli to dowód prymatu władzy kościelnej nad władzą świecką - przecież to wszystko nie ma większego sensu.  
         Ale czytam dalej i oto mam kolejne kwiatki tej serii - Jezus mówił apostołom, żeby nie troszczyli się o jutro, bo sam Bóg zadba o nich - jest to rzekomo pochwała socjalizmu! Jezus ponoć żył we wspólnocie majątkowej ze swoimi uczniami (nie wiem, skąd to wiadomo), i to miało, zdaniem niektórych, czynić go komunistą. Czy rzeczywiście nie potrafimy sobie wyobrazić by Janusz Korwin-Mikke żył we wspólnocie majątkowej ze swoimi uczniami, nie przestając przy tym być największym w obecnej epoce geologicznej antykomunistą?
         Osobna grupa argumentów budowana jest na słowach Jezusa dotyczących bogaczy, biedaków i biedy. Jezus miał nienawidzić bogaczy, za to kochać biednych i błogosławić im. Chyba wszyscy autorzy, których czytałem, mówią o tym jako o najoczywistszym dowodzie jego komunistycznej postawy. Od razu na wstępie powiedzmy: komuniści rzeczywiście działali w interesie biednych, a przeciw bogaczom, rzeczywiście nie pałali sympatią do bogatych kapitalistów. Ale ich celem była przecież likwidacja biedy, a następnie uczynienie bogatymi wszystkich członków społeczeństwa. Czy mogli więc potępiać życie w luksusie? Ich niechęć odnosiła się nie do bogactwa jako takiego, lecz raczej do nierówności społecznej, do systemu niesprawiedliwie (zdaniem komunistów) rozdzielającego owoce pracy ludzkiej. A czy Jezus faktycznie nienawidził bogaczy? W opowieści z  Ewangelii św. Mateusza (Mt 19:16-24), która ma to właśnie dokumentować, młodzieniec pyta Jezusa, co ma czynić dla osiągnięcia pełnej doskonałości duchowej. Jezus odpowiada, że warunkiem tego jest rozdanie przez pytającego wszystkich swych majętności biedakom. Niestety, to zbyt wiele dla młodzieńca - jest bowiem bogaty - odchodzi zasmucony, a wtedy Jezus wypowiada sławną tę kwestię: "Łatwiej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogacz dostanie się do królestwa niebieskiego", zaraz zresztą dodając, że co nie jest możliwe u ludzi, jest możliwe u Boga. Przesłanie jest oczywiste: bogacze są ponad miarę przywiązani do dóbr materialnych, co znacznie utrudnia im osiągnięcie doskonałości duchowej. Jezusa nie oburza niesprawiedliwość społeczna, nie potępia bogactwa jako takiego, nie twierdzi, że jest coś nie w porządku z systemem, w którym są biedni i bogaci. Mówi jedynie o doskonałości jednostki wyrażającej się jej zdolnością do wyrzeczenia się swojej własności. Komunistom na pewno nie o to chodziło. Bogacze byli dla nich wprawdzie symbolem złego systemu społecznego, powinni ono wyrzec się swoich bogactw, ale nie po to, by osiągnąć doskonałość moralną.  Mieli uczynić to w imię wymogów zwykłej sprawiedliwości. Nowy system społeczny - przypomnijmy -  bogaczami zrobi kiedyś wszystkich ludzi, nie mogli więc komuniści potępiać bogactwa jako takiego. 
          Bardzo podobnie należy podejść do wypowiedzi Jezusa odnoszących się do biedy i biedaków. Jego słowa wyrażają na pewno współczucie dla ludzi kiepsko uposażonych i są jakimś dla nich wsparciem, ale zaprawdę powiadam wam -  nie jest to krytyka systemu. Nawet kiedy mówi, że do biedaków należeć będzie kiedyś cała ziemia, nie ma przecież na myśli zmiany stosunków społecznych tutaj i teraz. W tym miejscu dochodzimy do meritum, do najważniejszej sprawy, którą tak zręcznie i jasno ujął sam Jezus w rozmowie z Piłatem: "Królestwo moje nie jest z tego świata". Jezus traktuje rzeczy z punktu widzenia tego, co będzie potem, kiedy dla zmartwychwstałych szczęśliwców nastanie Królestwo Niebieskie, zatriumfuje dobro i nastanie prawdziwa sprawiedliwość. Wszystko inne jest chwilowe, przelotne, tymczasowe, a twoim zadaniem jest zdać egzamin - masz człowieku wykazać się doskonałością. Jesteś bogaty - ok, bądź bogaty, bylebyś z pieniędzy nie uczynił sobie bożka. Jesteś biedny - świetnie - twoje szanse rosną. Nadstawiłeś drugi policzek? pokochałeś nieprzyjaciela? - pięknie, dokładasz sobie sztukę złota do tego skarbu, który gromadzisz w niebie. Czy jednak biedni mają prawo przemocą zagarnąć własność innych? Czy należy wojować o sprawiedliwszy podział owoców pracy, o kolektywne zarządzanie dobrami, o zniesienie nierówności majątkowej?  Tego wszystkiego Jezus nie mówi. On po prostu nie jest komunistą.

środa, 25 grudnia 2013

Jezus Chrystus i inni komuniści

Znam to już z wczesnej młodości. Powtarzane jako paradoks, czasem - ale rzadko - z intencją obrony sowietyzmu i w tym PRL-owskiego "socjalizmu": otóż Jezus był komunistą. Możesz się dziwić i zżymać i przeklinać w głos, ale prawda jest taka, że największy autorytet moralny w dziejach ludzkości należał do rzędu ludzi takich jak Lenin, Stalin czy Breżniew.   
Jezus komunistą - to slogan dobrze przyswojony przez popkulturę. Jak pokazują Google, fraza "jesus was a communist" znajduje się na 1 200 000 stron internetowych, te same słowa w języku polskim występują w kilkunastu tysiącach miejsc.
Kłopot w tym, że słowami "komunizm" czy "komunista" różni ludzie określają różne rzeczy. W najbardziej obiegowym pojęciu komunista to ktoś taki jak W.I. Lenin, J. Stalin, czy L. Breżniew i każdy w ogóle, kto popierał komunizm, czyli ustrój polityczny zaprowadzony przez wyżej wymienionych w Rosji i innych krajach, głównie Europy Wschodniej. Klony komunizmu w innych zakątkach świata też mają swoich komunistów, takich jak Mao Zedong w Chinach, F. Castro, "Che" Guevara na Kubie.  Na skutek  niezwykle obfitej w dokonania działalności wymienionych osób określenie "komunista" czy "komunizm" kojarzy się z ludobójstwem, obozami koncentracyjnymi, biedą, zniewoleniem, zakłamaniem i wieloma innymi odrażającymi rzeczami. Skojarzenia takie z kolei powodują, że słowo "komunista" używane jest jako obelga, zaś przyklejenie przeciwnikowi łatki "komunisty" nadal uchodzi za efektywną strategię walki politycznej. Na przykład zwolennicy PiS z zapałem głoszą, że komunistą jest każdy, kto nie wierzy w zamach smoleński, a nawet każdy w ogóle przeciwnik PiS, w szczególności B.Komorowski (taki facet omyłkowo wybrany na prezydenta Polski). 
Ale jest też druga strona medalu, a mianowicie obecna w kulturze europejskiej co najmniej od czasów średniowiecza idea równości i braterstwa: ludzie są braćmi i powinni żyć jak bracia. Wszyscy ludzie są zasadniczo równi, niezależnie od rasy, narodowości, majątku i urodzenia. "Gdy Adam rył ziemię a Ewa przędła, gdzie wtedy był szlachcic?" zapytywał retorycznie ksiądz John Ball podczas wielkiego powstania chłopskiego w roku 1381. Oczywiście szaleńczy ten pomysł, jakoby wysoko urodzony książę był równy pierwszemu lepszemu wieśniakowi był przez ówczesne autorytety moralne odrzucany jako głęboko sprzeczny z prawem naturalnym i Słowem Bożym. Niemniej myśl o powszechnej równości była na tyle niepokojąca i pociągająca, że oblekła się z czasem w szaty całkiem spójnej, rozbudowanej a zarazem radykalnej ideologii, zwanej komunizmem. Ludzie powinni żyć we wspólnocie, razem zarządzać posiadanymi dobrami, własność prywatna powinna być zniesiona albo przynajmniej radykalnie ograniczona. To jest naturalna, prawdziwie ludzka organizacja idealnego społeczeństwa. Nie mogę powstrzymać się przed zacytowaniem tutaj naszego narodowego wieszcza, który tak pisał o komunistycznym społeczeństwie zwierząt w mateczniku:

  Słychać, że w tej stolicy między zwierzętami
  dobre są obyczaje, bo rządzą się sami
  jeszcze cywilizacją ludzką nie popsuci
  nie znają praw własności, która świat nasz kłóci
  nie znają pojedynków ni wojennej sztuki
  jak ojce żyły w raju, tak dziś żyją wnuki.
  Dzikie i swojskie razem, w miłości i zgodzie
  nigdy jeden drugiego nie kąsa ni bodzie
  
Teoretycy komunizmu, tacy jak K. Marks i F. Engels, postulowali zbudowanie społeczeństwa komunistycznego, którego istotą miało być wspólne zarządzanie dostępnymi dobrami, wspólna praca i równe dzielenie się tej pracy owocami. System gospodarczy oparty na własności kolektywnej zapewnia - twierdzili - błyskawiczny rozwój. Kapitalizm szybko będzie zostawiony w tyle, a społeczność komunistyczna  rychło stanie się wspólnotą bogaczy. Komunizm stworzy świat rajskiej szczęśliwości, w którym - wobec braku konfliktu istotnych interesów - rozkwitną prawdziwe, dogłębnie ludzkie cnoty wzajemnej miłości i braterstwa. Trudno powiedzieć, jak Marks i Engels wyobrażali sobie szczegóły wprowadzenia w życie swoich teorii. Jedno jest pewne - twierdzili oni, że komunizm wymaga rewolucji. Posiadacze nigdy nie oddadzą dobrowolnie ziemi, fabryk, banków, pieniędzy. Trzeba im to zabrać siłą. A potem... nie sposób zgadnąć, co miało być potem. Teoretycy komunizmu nie przedstawili spójnej wizji, nie odpowiedzieli na pytania, jak konkretnie ma być realizowany postulat sprawowania władzy przez cały lud. Przyszedł czas na praktyków, a ci przez rewolucję zdobywali wprawdzie władzę, ale władzę tę następnie wykorzystywali w celach zdecydowanie ludobójczych. Najpierw byli to ludzie tacy jak Lenin, Trocki czy Dzierżyński. Ideowi komuniści, to znaczy tacy, którzy chcieli naprawdę wprowadzić komunizm, tyle tylko, że metodami zbrodniczymi. Ich następcy jednak to zwykli  bandyci (no, w pewnym sensie niezwykli, bo zwykli bandyci mają często jakieś cechy ludzkie), którzy wykorzystywali ideologię komunistyczną wyłącznie jako zasłonę dymną dla swoich prawdziwych celów. Potrafili przy tym przekonać dużą część nawet wybitnych choć naiwnych intelektualistów, że faktycznie są komunistami. Prawda jednak o np. Stalinie jest taka, że był on w tym samym stopniu komunistą, co Czyngis-chan albo dowolny perski "król królów". Diabli zresztą wiedzą, co wykazałaby psychoanaliza tego osobnika, jakie miał naprawdę poglądy, co sobie myślał w tej obłąkanej głowie. Jeśli wszakże sądzić go po czynach, to komunistą żadnym nie był. 
Czy jednak komunistą był Jezus Chrystus? O tym będzie w następnym odcinku.

piątek, 6 grudnia 2013

Wina i przyczyna


Błąd pożałowania godny, szkodliwy, a jednak nagminnie popełniany. Co ciekawe, ilekroć próbuję w dyskusji oponentom nieśmiało zarzucić, że go popełniają, ci nieodmiennie wytykają mi, że najwyraźniej z braku rzeczywistych argumentów złośliwie czepiam się słów.
Chodzi mi o błąd pomylenia przyczyny z winą.
Spowodować coś złego nie znaczy wcale być temu czemuś winnym. Jeśli Jan spowodował śmierć Piotra, to nie znaczy jeszcze, że Jan jest winny śmierci Piotra. Przykładowo, kiedy Jan poczęstuje Piotra zakupioną w sklepie, nieprzeterminowaną konserwą mięsną nie wiedząc, że zawiera ona jad kiełbasiany, to spowoduje śmierć Piotra, ale winny śmierci Piotra wcale nie będzie. Również w przypadku, gdy Jan poprosi kolegę swego Piotra o pójście do kiosku po papierosy, a Piotr w drodze wpadnie pod samochód - nie będzie to wina Jana, pomimo że jest prawdą, iż GDYBY nie nie jego prośba, Piotr nie zginąłby. Sytuację wszelako ocenimy inaczej, gdy Jan wyśle po papierosy pięcioletnie dziecko, a ono wpadnie pod samochód. Wtedy Jan najoczywiściej ponosi winę, bo powinien był przewidzieć możliwość wypadku. Jest winien, bo złamał oczywistą zasadę "nie narażaj bez ważnego powodu dziecka na niebezpieczeństwo".
A oto kilka przykładów "z życia".
Pierwszy zaczerpnąłem z bogatego rejestru Jarosława Kaczyńskiego potyczek z logiką. Otóż przed katastrofą smoleńską Bronisław Komorowski, wówczas marszałek Sejmu, przesunął głosowanie nad pewną ustawą, w wyniku czego trzech posłów PiS zamiast udać się do Smoleńska pociągiem poleciało feralnym samolotem prezydenckim - z wiadomym tragicznym skutkiem. W opinii J.Kaczyńskiego jest Komorowski winien śmierci tych trzech posłów, bo gdyby nie przesuwał głosowania, posłowie by żyli. Komentując to zauważmy, że Komorowski przesuwając głosowanie sprawił, że posłowie podjęli podróż najbezpieczniejszym środkiem komunikacji, jakim jest przecież komunikacja lotnicza. Na czym miałaby polegać jego wina - że nie jest Duchem Świętym i nie przewidział wypadku? Samo niemal nasuwa się pytanie - jak to jest możliwe, że J. Kaczyński będąc doktorem praw nie zetknął się nigdy z elementarnymi rozróżnieniami dotyczącymi pojęcia winy?
Drugi przykład dotyczy  kobiet, na których  z tego powodu, że zachowywały się prowokująco wobec mężczyzn, popełniono gwałt. To one są winne, a nie gwałciciele - tak głosi pogląd, który mi się zdecydowanie nie podoba. W tym wypadku analizę utrudnia pewna wieloznaczność słowa "wina". Często mówimy bowiem, że ktoś jest "sam sobie winien" wtedy, gdy ów bez potrzeby ryzykuje, naraża się na niebezpieczeństwo. Przykładowo, kto zostawia luksusowy rower niezabezpieczony i bez nadzoru w środku słynącej z przestępczości dzielnicy, ten właśnie, kiedy padnie ofiarą kradzieży - "sam jest sobie winien", w tym oczywistym sensie, że nierozważnie naraził się na kradzież. Jednak tylko ktoś całkiem niemądry powie, że złodziej roweru jest niewinny, bo został sprowokowany! Właściciel roweru oczywiście zachowuje się głupio, bezrozumnie, ale to złodziej narusza normy moralne, a nie on. Całkiem podobnie rzeczy się mają z kobietą, która spowodowała gwałt swoim lekkomyślnym zachowaniem. Winny gwałtu jest tylko i wyłącznie gwałciciel - ofiara zaś wykazuje ewentualnie brak rozsądku - albo też niezdolność dobrania sobie towarzystwa.  
Trzeci przykład pochodzi z mojej wczorajszej dyskusji dotyczącej niedawnego wprowadzenia praw szariatu w Libii. "Szariat" - samo to słowo wywołuje odruch obrzydzenia u człowieka cywilizowanego (odruch ten zresztą nie do końca jest uzasadniony, ale to inna sprawa). Mój interlokutor twierdził, że winne temu jest NATO, ponieważ Pakt udzielił wsparcia powstańcom i przyczynił się do upadku Kadafiego, czyli: jest on winny temu, że muzułmanie przejęli władzę i wprowadzili szariat. Tutaj nie rozstrzygam, czy NATO jest faktycznie winne. Może tak, może nie. Jedno tylko chciałbym podkreślić. Otóż kto twierdzi, że NATO jest winne wprowadzenia szariatu w Libii, ten powinien wykazać, że w chwili podjęcia decyzji o walce z reżimem Kadafiego szefowie NATO byli w stanie przewidzieć, że sprawy w Libii obrócą się właśnie w ten sposób.

Ilekroć orzekamy o czyjejś winie, nie kończmy na stwierdzeniu, że ktoś dany stan wywołał. Zastanawiajmy się również nad tym, jaką regułę moralną ten ktoś przekroczył, czy rzeczywiście miał możliwość przewidzieć skutki swoich poczynań i czy miał obowiązek dokonać takich przewidywań.
 


           

wtorek, 22 października 2013

O uboju rytualnym - list do Boga



Szanowny Panie Boże,
zapewne już trochę przywykłeś do tego, że nie zawsze i nie we wszystkim jesteśmy Ci posłuszni. Po trochu uchylamy się przed wypełnianiem tych spośród Twoich nakazów, które robią na nas wrażenie niezgodnych z naszym ludzkim zdrowym rozsądkiem, sumieniem, czy też - mówiąc wprost - poczuciem przyzwoitości. Niestety, Twoja wieczna i odwieczna Prawda przegrywa z naszym ułomnym, ludzkim pojmowaniem pewnych spraw. Niektóre Twoje prawa wydają nam się zbyt trudne do przyjęcia dla istot cywilizowanych, na przykład takie oto:
      Jeśli się bić będą mężczyźni, mężczyzna i jego brat, i zbliży się żona jednego z nich i - chcąc wyrwać męża z rąk bijącego - wyciągnie rękę i chwyci go za części wstydliwe, odetniesz jej rękę, nie będzie twe oko miało litości.
tego prawa - mówiąc szczerze - nie przestrzegamy. Nie przestrzegamy też wielu innych praw, które w mądrości swojej dla nas ustanowiłeś. Nie zabijamy ludzi zaprzeczających Twojemu istnieniu, choć to głupcy. Nie zabijamy kazirodców ani homoseksualistów, choć w zasadzie im się to należy. Mimo że kazałeś nam zabijać czarownice, my tego nie czynimy. Szczerze mówiąc, wątpimy nawet w samo istnienie czarownic. Ty uważasz za coś odrażającego sianie dwóch różnych odmian roślin na jednym polu, czy też noszenie ubrania z dwóch różnych rodzajów tkaniny, ale my jakoś nie wzięliśmy sobie tego do serca.
     Jak wiesz, już dawna, od wieków, nie składamy Ci ofiar ze zwierząt. Oczywiście - wiemy dobrze, jak wysoko cenisz sobie woń palonego mięsa - tak wiele razy nam przecież o tym przypominałeś. Pamiętamy też, że pod wpływem dobrego nastroju wywołanego właśnie przez tę woń obiecałeś, że nie ukarzesz nas już potopem. Mimo to zdecydowaliśmy pozbawić Cię tej przyjemności, i nie palimy dla Ciebie mięsa zwierząt ofiarnych.
     A teraz smutna nowina. Postanowiliśmy oto kolejny raz ominąć Twój nakaz: nie będziemy już zabijać zwierząt w sposób odpowiadający Twoim życzeniom. Cierpienia, na które skazane jest zwierzę poddane rytualnemu ubojowi, przerażają nas jako ludzi. Czujemy, że Twoje boskie widzenie tych spraw jest po prostu niezgodne z naszą ludzką wrażliwością i sumieniem. Mamy nadzieję, że skoro nam wybaczyłeś tyle poważniejszych odstępstw, to i ten drobny akt nieposłuszeństwa przyjmiesz z właściwą sobie cierpliwością i łagodnością.
                                                                       Z wyrazami szacunku
                                                                      Twój uniżony Naród Wybrany

czwartek, 6 czerwca 2013

Między zarodkiem a człowiekiem



     Kościół katolicki odniósł spektakularny sukces. Oto pogląd, że zapłodniona komórka jajowa to Osoba Ludzka został już powszechnie przyjęty, zaakceptowany gremialnie nawet przez zwolenników legalizacji aborcji. Nawet oni  zgadzają się w zasadzie z twierdzeniem, że aborcja to dokładnie to samo, co zamordowanie przedszkolaka. 
    Przeciwnicy in vitro przedstawiają argument, który jest absolutnie nie do odparcia: proces sztucznego zapłodnienia wiąże się z uśmierceniem dziesięciu, dwudziestu zapłodnionych jaj, z których każde to przecież człowiek. A nie można zabijać kilkunastu ludzi po to, by urodził się jeden człowiek. W rzeczy samej, to nie do odparcia - pod warunkiem, że przyjmiemy, iż zapłodniona komórka jajowa jest w pełnym tego słowa znaczeniu człowiekiem. A jest? Redaktor Tomasz Terlikowski w telewizji odpowiada: „a czymże jest - słoniem? żyrafą? gorylem?”. Dziennikarze prowadzący audycję milczą, porażeni błyskotliwością wywodu. Bez najmniejszego sprzeciwu przyjmują koncept, według którego jeśli coś nie jest słoniem ani żyrafą, to musi być człowiekiem. Jak wiadomo, dla dziennikarzy telewizyjnych najważniejsza jest rozpoznawalność, a nie zdolność do logicznego myślenia.
     Były minister zdrowia, lekarz, Bolesław Piecha mówi przy innej okazji, że jest to sprawa udowodniona naukowo. Chciałbym poznać ten dowód. Przede wszystkim interesuje mnie, jaką naukowcy przyjęli definicję Osoby Ludzkiej, bo w znanych mi opracowaniach z dziedziny biologii nie natknąłem się na taki termin. Rzecz jasna: embrion to coś, z czego człowiek powstaje, coś, co zawiera komplet genów przyszłej jednostki ludzkiej. To ustaliła nauka. Czy z tego wynika, że embrion już jest człowiekiem?
     Aby ściśle rzecz ująć, z zarodka może, ale nie musi powstać człowiek. Co najmniej połowa zarodków ginie bowiem samoistnie we wczesnym okresie ciąży. W opinii więc Kościoła co drugi człowiek schodzi z tego świata jako twór niewidoczny gołym okiem. Do tej pory przyszło na świat około 100 miliardów ludzi. Oznacza to, że wszystkich ludzi zaistniało około 200 miliardów, z czego 100 miliardów umarło jako zarodki (nie bierzemy tu w rachubę innych powodów poronień). Czy można więc powiedzieć, tak jak mówi Kościół, że - przykładowo - Bóg ofiarował człowiekowi możliwość wyboru między dobrem a złem? Bądźmy precyzyjni: niektórym ludziom ofiarował, połowie ludzkości - nie. Czy każdy człowiek ma sumienie? Niektórzy mają, inni - nie. Katechizm Kościoła katolickiego koniecznie powinien być poprawiony, uściślony. Nie powinno być napisane, że „pragnienie Boga jest wpisane w serce człowieka” (pkt 7) ale „pragnienie Boga jest wpisane w serce co drugiego człowieka, bo reszta serca nie posiada”.
     Prawda: embrion zawiera komplet genów człowieka. Tego człowieka, który z embriona - być może - powstanie. Ale przecież większość komórek Twojego ciała, drogi Czytelniku, zawiera komplet Twoich genów - czy to znaczy, że składasz się z bilionów ludzi? W tym miejscu ktoś może sprzeciwi się - z tych komórek nie powstaną ludzie, powie, a z embriona - tak. No a gdyby stworzono technologię umożliwiająca tworzenie zarodków z komórek ludzkiego ciała - czy znaczyłoby to, że komórki te już teraz są ludźmi? Technologia taka może nie byłaby zgodna z naturą (cokolwiek miałoby to znaczyć) ale skrzywiona logika prowadziłaby do identycznych wniosków: to, z czego powstaje człowiek, JUŻ jest człowiekiem. No a gdyby pojawiła się technologia, dzięki której w naturalny sposób (cokolwiek miałoby to znaczyć) z komórki ciała dałoby się wytworzyć ludzki zarodek?
     Embrion to twór pozbawiony wszystkiego tego, co kojarzymy z byciem osobą. Osoba DOZNAJE - coś ją boli, coś smuci, coś cieszy, coś ona odbiera i na coś reaguje pozytywnie bądź negatywnie. Osoba przetwarza jakoś informację z otoczenia, kontaktuje się ze światem zewnętrznym na poziomie wyższym niż tylko pobieranie substancji odżywczych. Czy zatem embrionowi, który przecież nawet nie posiada układu nerwowego, można przyznać status Osoby? Ktokolwiek tak uważa, powinien przekonująco rzecz uzasadnić. Jednak opinia publiczna, dotknięta chorobliwym brakiem krytycyzmu, nie domaga się żadnych uzasadnień. Twierdzenia wzięte po prostu z sufitu stają się dogmatami tylko z tego powodu, że je wielokrotnie i z namaszczeniem powtórzono. Ludzie! Pytajcie wciąż i nieustannie, gromko i natarczywie, nie tylko w sprawie embrionów, ale przy każdym zgłaszanym przez kogoś dziwnym twierdzeniu: A SKĄD TO WIADOMO?

sobota, 12 stycznia 2013

Barabasz i teoria decyzji



Jeden z postulatów teorii decyzji to na pierwszy rzut oka czysty absurd, ale - co ciekawe - po przemyśleniu zaczynamy traktować go jak banał. Otóż trafności decyzji nie należy oceniać po skutkach wywołanych jej podjęciem. Decyzja może mieć fatalne skutki, ale to nie daje najmniejszych podstaw do uznania jej za nierozsądną. I przeciwnie, decyzja skutkująca wielce pomyślnymi wynikami może być z gruntu błędna. Tak!
Przypuśćmy, że pan Władysław potrzebuje napić się piwa. W okolicy znajdują się dwa sklepy, pierwszy 100 metrów od domu Władysława, a drugi kilometr. Władysław podjął decyzję udania się do tego bliższego sklepu, poszedł, ale w połowie drogi trafił go piorun. Czy jego decyzja, zakończona fatalnym rezultatem (piorun potrzaskał mu butelki na wymianę) była błędna? Oczywiście - nie. Wybór krótszej trasy jest rozsądny: pozwala w większości przypadków najskuteczniej osiągnąć cel. Szansa bycia trafionym piorunem - gdyby nawet ktoś w ogóle brał to pod uwagę - także jest mniejsza, jeśli idzie się do sklepu bliższego.
Ilekroć oceniamy słuszność decyzji, powinniśmy rozważać informacje, którymi dysponował decydent, oraz to, jak je wykorzystał. Dobra decyzja to taka, która w świetle posiadanych informacji maksymalizuje szansę skutecznego osiągnięcia zamierzonego celu. Jeśli lekarz dysponuje wyłącznie specyfikami X i Y oraz wie, że w danej sytuacji podanie pacjentowi specyfiku X da mu szansę przeżycia 50% zaś specyfiku Y - 90%, to powinien bezwzględnie (przy innych warunkach stałych) wybrać lekarstwo Y. A co, jeśli pacjent umrze? No cóż, decyzja lekarza tak czy owak była tą jedynie słuszną.
Podróż na pokładzie "Titanica": był to najrozsądniejszy wybór dla pasażera, który w 1912 roku pragnął możliwie najbezpieczniej przebyć Atlantyk. W jednomyślnej opinii ekspertów parowiec ów był niezatapialny i odporny na zagrożenia w stopniu większym, niż inne jednostki. A człowiek rozsądny bierze pod uwagę to, co jednomyślnie twierdzą eksperci.
W ostatnim czasie wielokrotnie natknąłem się w Internecie na mem, w którym podaje się przykład i interpretuje sławną decyzję tłumów Żydów w sprawie Barabasza (wg Mateusza 27: 15-22).




Argumentację zawartą w powyższym przekazie można podważać na kilka sposobów. Mnie zastanowiło pytanie: czy decyzja tłumu  była w istocie błędna? Pozory mówią: tak, przecież w jej efekcie doszło do ukrzyżowania Boga. Błąd! - decyzji nie ocenia się po jej skutkach.
To była dobra decyzja - twierdzę - i to nawet w świetle tego, co mówi o zdarzeniu tendencyjny przekaz ewangeliczny. Zebrane tłumy miały rozstrzygnąć, którego ze skazanych na śmierć: Barabasza, czy Jezusa władze rzymskie mają ułaskawić i puścić wolno. Lud, jak wiadomo, wskazał Barabasza, Jezus poszedł na śmierć. Czym się prości ludzie kierowali w swoim wyborze? Otóż, bardzo roztropnie, zdali się na jednomyślną opinię ogólnie uznanych autorytetów: arcykapłanów i starszych. Święty Mateusz ujmuje to w ten sposób, że arcykapłani i starsi "namówili" tłumy. Nie zmienia to faktu, że podstawą decyzji podjętej przez zgromadzenie była opinia ekspertów. Przeciętny mieszkaniec Jerozolimy, gdzie wszystko to się działo, miał z pewnością bardzo mętne pojęcie o osobie Jezusa. Wiedział, że różnie się o tym człowieku mówi. Jedni mówią to, inni tamto. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że chodzi tu o samego Boga. Tego przecież nawet apostołowie nie byli w pełni świadomi. W takiej sytuacji poleganie na rozumie mądrzejszych od siebie to dobry pomysł.
Ci, którzy znają realia polityczne Judei owych czasów, wiedzą, że mieszkańcy Jerozolimy mieli dobre powody, by nawet bez zdawania się na arcykapłanów żywić głębokie podejrzenia, że Jezus jest jeszcze jednym fałszywym mesjaszem, który może narazić ich naród na kolejną krwawą łaźnię - wojenne starcie z rzymskim okupantem. Gdyby rzecz rozpatrywać z tego punktu widzenia, doszlibyśmy do podobnych jak wyżej wniosków.